Masowe wymieranie gatunków ma charakter cykliczny. Wyliczenia wielu naukowców wskazują na to, że żyjemy w okresie zbliżającego się kolejnego cyklu zagłady życia na Ziemi.
Wszelkie zjawiska w naturze zachodzą w określonych cyklach i wiele z nich potrafimy przewidzieć dlatego, że zachodzą w granicach naszych możliwości obserwacyjnych. Wiemy, że pory dnia są efektem obrotu Ziemi wokół osi naszej planety i dzięki temu wiemy, kiedy nastąpi dzień a po nim noc. Cykl ten następuje dość szybko i jest najprostszym do zaobserwowania. Nie sprawia nam także kłopotu obserwowanie cyklicznie następujących po sobie pór roku, co jest następstwem ruchu obiegowego Ziemi wokół Słońca i nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny tego ruchu. Pełny obrót i powrót w to samo miejsce oznacza, że minął rok i zaczynamy liczyć kolejny, wiedząc, kiedy kolejno nastanie po sobie wiosna, lato, jesień i zima. Wiemy, że w lecie należy spodziewać się upałów, a w zimę mrozów. Wiedza banalnie prosta, więc po co o tym pisać? Otóż warto, gdyż są to zjawiska cykliczne, które obserwujemy za naszego życia i wszyscy zgadzamy się z tym, że powtarzają się po upływie ściśle określonego czasu.
Mechanizm Wszechświata jest jednak szerszy, ale gołym okiem niedostrzegalny z powodu coraz większych trybików w kosmicznej grze cykli. Układ Słoneczny znajduje się w galaktyce Drogi Mlecznej, która jest galaktyką spiralną z poprzeczką o średnicy około 100 tys. lat świetlnych i zawiera około 200 miliardów gwiazd. Zgodnie z konwencjonalną wiedzą wszystkie gwiazdy w Galaktyce obiegają środek Galaktyki, ale ich okres obiegu jest różny w zależności od położenia w Galaktyce. Nas interesuje tylko nasz Układ Słoneczny, który jest w jednym z mniejszych spiralnych ramion Galaktyki, znanym jako Ramię Oriona. Słońce leży w odległości około 25 tys. do 30 tys. lat świetlnych od centrum Galaktyki, a prędkość jego ruchu dookoła centrum Galaktyki to około 220 km/s. Pełny obrót, czyli rok galaktyczny trwa 225–250 milionów lat. Ten trybik w machinie jest dla nas zbyt ogromny, aby przewidzieć "pory roku galaktycznego".
Uczeni z Uniwersytetu w Berkeley po skrupulatnych badaniach skamieniałości z czasów sięgających aż 500 000 000 lat wstecz ogłosili, że życie na Ziemi wymierało i ponownie rozkwitało z tajemniczą regularnością – mianowicie w cyklu trwającym 62 000 000 lat. Wyniki te wywołały zamieszanie wśród badaczy historii, prehistorii i ewolucji życia na Ziemi, ale zdecydowana większość uczonych zgadza się z tym, że istnieje jakiś cykl zgodny z datowaniami. Każdy rozkwit życia i wymierania trwa co najmniej kilka milionów lat, zaś jak wiemy, od ostatniego masowego wymierania minęło około 65 000 000 lat, jeśli uwzględnimy, że właśnie wtedy wyginęły dinozaury wraz z całą paletą innych gatunków. Wiemy również, że wówczas życie na Ziemi pod względem biologicznym było całkowicie inne od tego, które później rozkwitło. Można spekulować czy tamto życie zniknęło po uderzeniu asteroidy, ale nie zmienia to faktu, że rok galaktyczny musi również mieć swoje pory roku, które cyklicznie powracają. Michael Benton dość szczegółowo omówił fazę wymierania gatunków, która miała miejsce około 251 mln lat temu. Zginęło wówczas około 90% życia na Ziemi. Datowanie tej zagłady jest bardzo istotne, jeśli uwzględnimy właściwe datowanie zniknięcia z Ziemi dinozaurów.
Układ Słoneczny wokół centrum Galaktyki porusza się po torze eliptycznym, ale także sinusoidalnym, co w jakimś stopniu powoduje wydłużenie roku kosmicznego. Dokładnych danych sinusoidalnej orbity nie znamy, więc możemy tylko przyjąć w założeniach, że rok galaktyczne może rozciągnąć się w granicach do 251 000 000 lat. Co może z tego wynikać? Nawet biorąc pod uwagę duży margines błędu, że zbliżamy się do punktu krytycznego dla Życia na Ziemi. A co ma z tym wspólnego czas, kiedy wyginęły dinozaury? Przyjmijmy, że rok galaktyczny z uwzględnieniem granicy orbity sinusoidalnej wynosi 248 000 000 lat, to wychodzi nam prosty rachunek: 4 × 62 000 000 = 248 mln lat. Mamy cztery pory roku słonecznego i cztery pory roku galaktycznego. Zmiany świadczące o tym, że z Ziemią coś się dzieje są widoczne już gołym okiem. Oczywiście pomijając medialny alarm z hasłem "gazy cieplarniane", to wydawać się może, iż wcale nie to jest przyczyną obserwowanych wciąż liczniejszych anomalii klimatycznych.
Zmiany obserwujemy nie tylko na Ziemi, ale także na Słońcu oraz Marsie, gdzie zdaniem wielu uczonych również zachodzi coś w rodzaju ocieplenia klimatu. Jesienią ubiegłego roku naukowcy z Cornell University ogłosili, że na Wenus zachodzi wzmożona aktywność wulkaniczna, co według prof. Jonathana Lunine i doktoranta N. Truong'a jest dość zaskakujące, pomimo samej natury planety.
Badacze z Open University odkryli, że około 180 000 000 lat temu wystąpiło ekstremalnie nagłe i fatalne w skutkach ocieplenie klimatu. Odkrycie to może dać istotne wskazówki co do cykliczności globalnego ocieplenia, a nawet do dzisiejszych zmian na Ziemi. Północny biegun magnetyczny wędruje w nieprzewidywalny sposób, który zadziwia odkrywców i naukowców od czasu, gdy James Clark Ross po raz pierwszy zmierzył go w 1831 roku w kanadyjskiej Arktyce. W połowie lat 90. przyspieszył z około 15 kilometrów rocznie do około 55 kilometrów rocznie. Naukowcy pracują nad zrozumieniem, dlaczego pole magnetyczne zmienia się tak dramatycznie. Impulsy geomagnetyczne, takie jak to, które wydarzyło się w 2016 r., można przypisać falom „hydromagnetycznym” powstającym z głębi jądra ziemi. Nienaturalnie szybki ruch północnego bieguna magnetycznego można powiązać zaś z szybkim strumieniem ciekłego żelaza pod Kanadą. Gazy cieplarniane zatem nie mogą powodować anomalii klimatycznych, aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że na pewno dokładają swoje trzy grosze. Jeśli jednak przyjmiemy, że ocieplenie klimatu i ogólnie występujące anomalia klimatyczne mają swe źródło w rosnącej temperaturze wnętrza Ziemi, to jednocześnie wyjaśnimy nasilającą się aktywność wulkaniczną oraz sejsmiczną.
Wędrówka Układu Słonecznego wokół centrum Galaktyki może nieść za sobą również inne zagrożenia, co może być zgodne z teorią uderzenia w Ziemię asteroidy ok. 62 mln lat temu, bowiem tak naprawdę wraz ze Słońcem każdego dnia odbywamy podróż w nieznane rejony kosmosu. Trzeba brać jednak pod uwagę, że z badań uczonych z Berkeley jasno wynika, że katastrofalne zdarzenia miały miejsce co około 62 mln lat. Oznacza to, że występują co najmniej cztery krytyczne punkty, kiedy nasz Układ Słoneczny przechodzi przez śmiertelnie niebezpieczną strefę, gdzie występują nieodkryte źródła destrukcji życia na Ziemi. Jeśli przyjąć, że tak jest w istocie, a ostatni raz w tej strefie byliśmy 62 mln lat temu, to dziś jesteśmy w punkcie zero.
Ciekawe czy przetrwali byśmy taka burzę słoneczna jak w 1839 r
OdpowiedzUsuńZ 1859 roku. Ludzie by przeżyli, ale na pewno mielibyśmy globalną katastrofę. Burza magnetyczna z 1989 r, czyli wiele słabsza, spowodowała zniszczenie transformatora wysokiego napięcia. Burza wielkości tej, która wystąpiła w 1859 roku mogłaby zniszczyć cały system energetyczny krajów uprzemysłowionych. To już byłaby katastrofa globalna.
UsuńBardzo ciekawy wpis. Galaktyczny rok brzmi interesujaco. Cykliczność jako taka jest nie do podważenia, ale kilkaset milionów lat jest zbyt dużą próbą, by móc wypracować nawet hipotetyczny model reakcji na zmiany. Dinozaury na zagładę przygotować się nie mogły, pewnie przez krótkie łapki T-rexów, ale my jesteśmy równie bezradni. I to jednak straszne.
OdpowiedzUsuńNawet jeśli przyjmiemy, że coś się wydarzy za naszego życia, to i tak nie wiemy jak się przygotować, gdyż nie wiemy przed czym się chronić. Osobiście uważam, że coś niepokojącego dzieje się we wnętrzu Ziemi, co jest główną przyczyną anomalii klimatycznych i zwiększonej aktywności wulkanicznej. Badamy to, co na górze, ignorując to, co na pod nami. Póki co końca świata jeszcze nie ogłaszajmy ;)
UsuńPozdrawiam gorąco.
A wielkie kataklizmy na końcówkach er astrologicznych?
OdpowiedzUsuń