Czasami słyszymy historie o dryfujących statkach widmo, na których wszystko jest na swoim miejscu, oprócz załogi. Opuszczony statek ma prawo dryfować nawet bez załogi przez długi okres, ale co, jeśli znamy udokumentowane historie o dryfujących w przestrzeni powietrznej samolotach, które po wylądowaniu okazują się opuszczone?
Boeing B-17 Flying Fortress Foto: USAF |
Najsłynniejsze relacje o statkach widmo pochodzą z rejonu osławionego Trójkąta Bermudzkiego, o którym dość obszernie napisałem w notce Ofiary Trójkąta Bermudzkiego. Okręty nawet bez załogi, która zazwyczaj znika bezpowrotnie i nagle, mogą spokojnie dryfować po wodach mórz i oceanów przez długi okres. Odnajdywane okręty bez załogi budzą strach i przerażenie, gdyż los zaginionej załogi zawsze stanowi ogromną zagadkę. Rzecz inaczej się ma z samolotami, które w rejonie Trójkąta Bermudzkiego także znikają bez wieści, to jednak tu mamy problem tego typu, że samolot sam bez kontroli doświadczonej załogi prawidłowo funkcjonować nie może. Oczywiście istnieje coś takiego jak autopilot, który w pewnych aspektach zastępuje działania człowieka, tyle tylko, że przypadek opisany poniżej nie dotyczy samolotu z nowoczesnym sprzętem na pokładzie, ale miał miejsce w roku 1944. Samolot ten okazał się samolotem widmo dopiero wtedy, gdy wylądował na lotnisku, a jego pokładu nie opuścił ani jeden człowiek. Wszystko jednak w swoim czasie.
Zagadka Boeinga B-17 Flying Fortress — widmo.
Boeing B-17 Flying Fortress to amerykański czterosilnikowy bombowiec zaprojektowany i wyprodukowany w latach 30. XX wieku przez koncern lotniczy Boeing Airplane Company. Odporność konstrukcji na uszkodzenia w boju, silne uzbrojenie obronne (13 karabinów maszynowych M2 kal. 12,7 mm), daleki zasięg do 2900 km zapewniły B-17 status legendy lotnictwa, a bombowiec zyskał miano Latającej Fortecy (Flying Fortress).
23 listopada 1944 roku jednostka przeciwlotnicza Royal Air Force (RAF), stacjonująca w pobliżu Cortonburg w Belgii, dostrzegła niepewnie zbliżający się z dużą prędkością bombowiec B-17 Flying Fortress. Dowództwo RAF nie miało żadnej informacji o planowanym lądowaniu, jednak widoczne opuszczone podwozie, niestały tor lotu podejścia do lądowania oraz defekt jednego silnika sugerowało, że B-17 podchodzi do lądowania awaryjnego. Obrona przeciwlotnicza przygotowana na kolizję uszkodzonego bombowca zareagowała bardzo szybko, przygotowując odpowiedni sprzęt przeciwpożarowy w razie katastrofy bombowca. B-17 z trudem, ale jednak wylądował bezpiecznie. Wyhamował, wprawiając w radość ekipę ratunkową, lecz trzy sprawne silniki nie gasły przez kolejnych 15 minut, a żołnierze sił przeciwlotniczych wyczekiwali z niecierpliwością na opuszczającą pokład załogę bombowca. Po dwudziestu minutach zaniepokojeni żołnierze RAF postanowili wkroczyć na pokład, by sprawdzić, czy w środku nikt z załogi nie potrzebuje pomocy. Ku ogromnemu zdziwieniu majora Johna V. Crispa, na pokładzie nie było ani jednego człowieka. Spadochrony wisiały na swoim miejscu, co wykluczyło opuszczenie pokładu z uszkodzonego samolotu, a bombowiec przecież bez załogi wylądować nie mógł. Mimo zaawansowanych rozwiązań technicznych zastosowanych w konstrukcji autopilota, start oraz lądowanie samolotu są nadal wykonywane ręcznie przez pilotów. Autopilot włączany jest zwykle dopiero na wysokości około 3500 m. W nowoczesnych samolotach pasażerskich autopilot jest w stanie wylądować samodzielnie na odpowiednio wyposażonych lotniskach dzięki systemowi ILS (Instrument landing system). Pamiętajmy jednak, że opisywany przypadek miał miejsce w roku 1944.
"Przeszukaliśmy dokładnie cały pokład, każdy zakątek, znaleźliśmy starannie poukładane spadochrony, co jeszcze bardziej pogłębiło tajemnicę zniknięcia załogi. W kadłubie leżały skórzane kurtki z napoczętymi batonami w kieszeniach. Wszystko było na swoim miejscu, jakby lot przebiegał normalnie, ale bez załogi" - relacjonował major John V. Crisp.
Podczas gdy łamano sobie głowy nad wyjaśnieniem bezpiecznego wylądowania bombowca B-17, niespodziewanie pojawiają się kojne zagadki.
Wiedząc, z jaką jednostką żołnierze RAF mają do czynienia, szybko ustalono, że ostatnią misją bombowca widmo, było zniszczenie rafinerii w Merseburgu w Niemczech, podczas której został trafiony w jeden z silników i musiał szybko zawracać. Ustalono także, że misję wykonywała 91. Grupa Bombowa, co pozwoliło na identyfikację zaginionych członków załogi. Po zgłoszeniu incydentu do właściwej bazy, żołnierze RAF stanęli wobec kolejnej zagadki. Otóż okazało się, że załoga tajemniczego Boeinga B-17 Flying Fortress jest cała i zdrowa.
Według relacji lotników podczas misji doszło do wymiany ognia, co spowodowało uszkodzenie silnika, i jak wcześniej przypuszczano, B-17 musiał misję przerwać. Oceniając tragicznie stan uszkodzenia, załoga zdecydowała się zmienić kurs do Belgii, uznając, że maszyna nie doleci do Anglii. Znalezione na pokładzie spadochrony należały do ekwipunku zapasowego, a załoga ewakuowała się z uszkodzonego samolotu, używając spadochronów osobistych. Według załogi uszkodzenia bombowca były tak duże, iż mieli pewność, że bombowiec rozbije się razem z nimi. Wielką tajemnicą dla nich była zatem informacja, iż ich B-17 wylądował sam bezpiecznie w Belgii. Można nawet powiedzieć, że zagadką podwójną — jakim cudem bombowiec przetrwał aż takie uszkodzenia, które załoga opisała, a drugą tajemnicą, jakim cudem uszkodzony samolot sam bezpiecznie wylądował. Nawet gdyby był sprawny bez żadnego uszczerbku, nawet po włączeniu autopilota, nie miał prawa sam wylądować.
Co dziwne późniejsze śledztwo w tej sprawie wykazało, że raport załogi nie zgadzał się z uszkodzeniami B-17. Nie znaleziono jednak żadnego logicznego wyjaśnienia, żadnej sensownej przyczyny, dlaczego załoga miałaby w raporcie kłamać. To było bez sensu, a członkowie załogi byli doświadczonymi lotnikami, którzy mieli za sobą wiele misji bojowych.
Ostatecznie zagadka bezzałogowego lądowania nie została wyjaśniona, chociaż na siłę chciano przepchnąć najprostsze wytłumaczenie, czyli splot następujących po sobie zbiegów okoliczności. Samolot dziwnym trafem miał przez przypadek tracić wysokość akurat w miejscu, gdzie można było bezpiecznie wylądować, jego ciężka konstrukcja sprawiła, że bezpiecznie osiadł na podłożu, i wreszcie ostatnim zbiegiem okoliczności miało być samoczynne wyhamowanie samolotu. Prawdę mówiąc, nawet sami autorzy tej teorii, raczej w nią nie wierzyli.
Zagadka pozostaje zagadką do dzisiaj z tym pozytywnym aspektem, że zaginiona załoga szybko się odnalazła cała i zdrowa. Są jednak przypadki zaginięć bardziej dramatyczne, gdyż zdarza się, że ludzie znikają bez wieści i wszelki ślad po nich nagle się urywa, co opisałem w notce Niewyjaśnione Zniknięcia Ludzi.
Nasz statek też bez załogi popłynie jak się w końcu nie zbierzemy ;p
OdpowiedzUsuń