28.12.2018

Kataklizmy naturalne 2018 roku

Zmiany klimatyczne, anomalie pogodowe, ekstremalne temperatury czy El Niño, to terminy, które ostatnio bardzo często pojawiają się nie tylko w mediach, gdyż coraz częściej doświadczamy ich skutków na własnej skórze.


Cyklon Dean widziany z orbity
Cyklon Dean  Foto: NOAA
Coraz częściej przestają nas dziwić wiadomości o opadach gradu wielkości piłki golfowej, silnych opadach śniegu na terenach krajów strefy równikowej czy długotrwałych suszach w krajach obfitujących zazwyczaj w dostateczne ilości opadów. Coraz częściej słyszymy teorie o ocieplaniu klimatu na skutek działalności człowieka, inne teorie mówią o nadchodzącym ochłodzeniu na skutek niskiej aktywności Słońca, a jeszcze inne o zmianach klimatycznych, które mają swe źródło w głębinach oceanów lub nawet zmianach w samej skorupie ziemskiej. Teorie, na razie zostawmy w spokoju, bowiem najważniejszym dla nas faktem jest to, że zmiany istnieją naprawdę. Skutkami tych zmian są coraz częściej powtarzające się kataklizmy naturalne, przybierające z każdym rokiem na sile. Czy rzeczywiście jest ich coraz więcej, są coraz silniejsze i coraz bardziej wydają się anomalnymi zjawiskami pogodowymi? Prześledźmy w skrócie kataklizmy naturalne mijającego roku 2018.

Katastrofy naturalne w 2018 roku.


  • Niże Carmen i Eleanor – Nowy Rok przywitaliśmy intensywnymi opadami i silnymi wiatrami we Francji za sprawą niżu Carmen, a w Irlandii, Wielkiej Brytanii, krajach Beneluksu w tym także i Francji, niżu Eleanor. Suma ofiar obydwóch układów sięgnęła 7 osób.
  • Bomb Cyclone – bomba pogodowa, bomba meteorologiczna czy bombowy cyklon, to ogólne nazwy zjawiska, do którego dochodzi po spełnieniu pewnych ściśle określonych warunków. Bomb Cyclone nawiedził Stany Zjednoczone w styczniu 2018 roku, wywołując anomalie pogodowe (bardzo mroźna zima, huragany, marznące opady), które doprowadziły do śmierci 22 osób.
  • Atak zimy w Indiach – styczeń nie rozpieścił mieszkańców Indii, gdzie na skutek nieoczekiwanego ataku mroźnych dni, zginęło ponad 94 osoby.
  • Powódź w Kongo – w styczniu 2018 roku, w Kinszasa opady deszczu wyniosły 182 mm w 24 godziny. Zginęły 44 osoby.
  • Powódź w USA – 8 i 9 stycznia 2018 roku w Kalifornii na skutek powodzi zginęło 21 osób. Powódź spowodowana była nagłymi, bardzo intensywnymi opadami deszczu w krótkim czasie.
  • Cyklon Ava – w styczniu 2018 roku pierwszy cyklon tropikalny w sezonie na Oceanie Indyjskim, uderzył w Madagaskar z drugą kategorią skali siły huraganów. Liczba ofiar sięgnęła 78 osób.
  • Trzęsienie ziemi w Peru – w styczniu 2018 roku Peru nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 7,1 w skali Richtera.
  • Powódź w Filipinach – aktywny niż tropikalny nad Filipinami przyniósł w styczniu bardzo intensywne opady deszczu. Miejscami nawet aż 264 mm w ciągu doby. Zginęło 11 osób.
  • Powódź w Mozambiku – ekstremalne opady deszczu dotknęły Mozambik w styczniu 2018 roku. Zginęło 11 osób.
  • Sztorm Fryderyk – sztorm Fryderyk w styczniu dotknął swym zasięgiem Zachodnią i Centralną Europę, w tym także Polskę. W Wielkiej Brytanii prądu zostało pozbawionych 140 tys mieszkańców, w Niemczech 240 tys, a w Polsce 50 tys. Zginęło 13 osób.
  • Trzęsienie ziemi w Tajwanie – 6 lutego wystąpiło trzęsienie ziemi u wybrzeża Tajwanu o sile 6,4 w skali Richtera. Zginęło 17 osób.
  • Cyklon Gita – w lutym wystąpił najsilniejszy cyklon tropikalny poprzedniego sezonu, który osiągał prędkość wiatru do 230 km/h. Rejony dotknięte cyklonem to Tonga, Fudżi, Samoa i Nowa Zelandia.
  • Seria powodzi w Indonezji – lutym i marcu Indonezję nawiedziły liczne powodzie, z których najdotkliwsze okazały się dla Jawy i Sumatry.
  • Trzęsienie ziemi w Hualian – trzęsienie ziemi o sile 6,4 w skali Richtera miało miejsce 6 lutego 2018 r. Epicentrum znajdowało się ok. 22 km na północ od centrum wschodnio-tajwańskiego miasta Hualian, na głębokości ok. 4,5 km pod powierzchnią oceanu. Główny kataklizm poprzedzony był serią 9 wstrząsów o sile od 4,6 do 6,1 stopnia, począwszy od 4 lutego, a po nim nastąpiła seria wstrząsów wtórnych, z których najsilniejsze 7 lutego 2018 r. miało siłę 5,7 stopnia. Na skutek trzęsienia zginęło 17 osób, a 285 zostało rannych.
  • Seria tornad w USA – tylko jednego dnia, 24 lutego na terenach Stanów Zjednoczonych powstało aż 29 tornad.
  • Trzęsienie ziemi w Papua-Nowa Gwinea – 25 lutego rejony Papua-Nowa Gwinea nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 7,5 a skali Richtera. Główne trzęsienie ziemi pochłonęło 160 osób, a wstrząsy wtóre kolejne 40 osób.
  • Atak zimy w USA – w marcu wschodnie wybrzeże USA nawiedziły dwa ośrodki niżowe. Pierwszy wywołał intensywne opady deszczu, bardzo silny wiatr i wysoką falę przybrzeżną. Ogromne opady śniegu wystąpiły w stanie New York, na skutek drugiego niżu. Tydzień później ten sam niż wywołał kolejne opady śniegu. W Woodford odnotowano aż 91 cm.
  • Ekstremalna pogoda w Chinach – w marcu pogoda nie była łaskawa dla Chin. Wysokie sumy opadów połączone z burzami, spowodowały szkody oszacowane na niemal 150 mln USD.
  • Cyklon Eliakim – w marcu cyklon tropikalny Eliakim nawiedził Madagaskar. W wyniku żywiołu zginęło 21 osób.
  • Cyklon Nora – cyklon tropikalny Nora uderzył w Australię w marcu 2018 roku. W Port Douglas spadło wówczas aż 593 mm opadów deszczu w ciągu doby.
  • Trzęsienie ziemi w Iburi – silne trzęsienie ziemi o magnitudzie 6,6 stopni w skali Richtera, nawiedziło Japonię w pod prefekturze Iburi, oraz południową prefekturę Hokkaido 6 września 2018. Zginęły 44 osoby, a 660 zostało rannych.
  • Cyklon Mekunu – cyklon 3. kategorii w skali Saffira-Simpsona, w maju 2018 roku uderzył w południową część Półwyspu Arabskiego, pustosząc między innymi miasto Salala w Omanie. Zginęło 31 osób, z czego 24 w Jemenie, a 7 w Omanie.
  • Erupcja Volcán de Fuego – erupcja wulkanu w czerwcu 2018 w Gwatemali, która obejmowała lahary, przepływy piroklastyczne i chmury popiołu wulkanicznego, która przyczyniła się do wielu ofiar śmiertelnych. Jest to najbardziej śmiercionośna erupcja w kraju od czasu erupcji wulkanu Santamaría w 1902 roku.
  • Anomalna susza w Iranie – władze Iranu uznały, że susze nawiedzane ich kraj nie są wynikiem naturalnych procesów. Szef irańskiej obrony cywilnej udzielając wywiadów, wypowiedział się w mediach, że Iran został zaatakowany bronią klimatyczną przez Izrael. Więcej na temat w notce Klimatyczna wojna.
  • Rekordowe upały w Europie – tego lata w Europie doświadczaliśmy kolejnych rekordowych upałów.
  • Powodzie w Kerali – klęska żywiołowa powodzi nawiedziła Keralę w południowo-zachodnich Indiach, w sierpniu 2018 roku. 11 z 14 dystryktów stanu zostało zalanych. 483 osoby zginęły, a co najmniej 82 400 osób zdołano uratować od niechybnej śmierci.
  • Pożary lasów w Grecji – seria pożarów, które swoim zasięgiem objęły Attykę w Grecji. Pożary wybuchły w lipcu 2018 roku na wschód i zachód od Aten. Pomimo bardzo gorącego i suchego lata, uznano, że za pożary odpowiedzialni są ludzie, nie wykluczając celowych podpaleń. W walce z żywiołem straciło życie 100 osób.
  • Pożary lasów w Szwecji – w tym samym czasie, kiedy Grecy walczyli z ogniem w swoim kraju, seria pożarów swoim zasięgiem objęły tereny południowej i północnej Szwecji. Pożary w Szwecji rozpoczęły się już pod koniec maja 2018 w Västmanland, lecz ogólnokrajowa fala rozpoczęła się na początku lipca, a nasiliła się od 15 lipca na południu i północy kraju. Według władz szwedzkich do 24 lipca spaliło się 25 tys. ha lasów. Tylko do 23 lipca 2018 straty spowodowane pożarami przekroczyły 900 milionów koron szwedzkich. Oficjalnie za przyczynę licznych pożarów w Szwecji uznano wyjątkowe warunki klimatyczne – bardzo gorące i suche lato, wprost unikalne jak na warunki dla Półwyspu Skandynawskiego.
  • Huragan Lane – huragan 5. kategorii Lane osiągnął prędkość wiatru 260 km/h, wywołując powodzie i lawiny błotne na Hawajach.
  • Tajfun Jebi – super tajfun 5. kategorii Jebi uderzył w Japonię we wrześniu jako najsilniejszy w historii tajfun. Śmierć poniosło 17 osób.
  • Huragan Florence – we wrześniu 2018 roku w USA uderzył huragan Florence. Huragan przyniósł ulewne deszcze, które spowodowały powodzie w wielu obszarach na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Ponad 30 ofiar śmiertelnych.
  • Trzęsienie ziemi na Celebesie – silne trzęsienie ziemi o magnitudzie 7,5 stopni w skali Richtera, nawiedziło wyspę Celebes na Oceanie Spokojnym w Indonezji 28 września 2018 r. Zginęło co najmniej 2256 osób, a ponad 10 tysięcy osób zostało rannych.
  • Tsunami w Cieśninie Sundajskiej – tsunami, które nawiedziło wybrzeże Lampung i Banten oraz regiony Serang i Pandelang, prawdopodobnie na skutek erupcji wulkanu Anak Krakatau w Indonezji, miało swój początek w dniu 22 grudnia 2018 r. Władze zagrożonych terenów informują, że wulkan nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ostrzegając przed kolejną tragedią, która już pochłonęła 429 ofiar śmiertelnych.
  • Atak zimy w USA – wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych po raz kolejny zostało zaskoczone niespodziewanym atakiem zimy. Miejscami spadło powyżej 30 cm śniegu, a drogi są mocno oblodzone. Najgorsza sytuacja jest w Karolinie Północnej, która leży w strefie klimatu podzwrotnikowego. Zanotowano już pierwsze ofiary śmiertelne.
  • Przebudzenie wulkanu Etna – wznosząca się na wysokość 3326 metrów n.p.m. Etna jest najbardziej aktywnym wulkanem w Europie. Naukowcy łączą trzęsienie ziemi z aktywnością wulkanu Etna. W poniedziałek z trzech kraterów zaczął się wydobywać dym, który spowodował zakłócenia w ruchu lotniczym i chwilowe zamknięcie lotniska w Katanii. W ciągu ostatnich trzech dni od przebudzenia się wulkanu odnotowano ponad tysiąc wstrząsów. Sytuację obserwujemy z rosnącym niepokojem. Widok na wulkan Etna na żywo.

Oczywiście to nie wszystkie kataklizmy naturalne, które wystąpiły w mijającym 2018 roku. Biorąc pod uwagę, że rok ma tylko 365 dni, to i tak powyższa lista jest długa. Powstają pytania, czy kataklizmy naturalne występują częściej niż w poprzednich latach, czy są intensywniejsze, czy bardziej naturalne, czy anomalne, oraz najważniejsze – czy za niektóre z nich nie odpowiada człowiek? Emisje cieplarniane, próby jądrowe, a może coś więcej? Znana jest nam wszak technologia, dzięki której można skutecznie wpływać na pogodę, a co za tym idzie, można jej używać jako broni klimatycznej. Wciąż zagadką jest, jaką faktycznie pełni funkcję technologia umiejscowiona na Alasce. Czym właściwie jest HAARP – Projekt Naukowy czy Wojenny?


13.12.2018

Obraz Ziemi na żywo z kosmosu


Ziemia widziana na żywo z kamer Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (International Space Station, ISS).


Widok Ziemi z kamery w technologii HDEV, zamontowanej na ISS.
Sardynia widziana z ISS Foto: NASA

Eksperymentalny projekt NASA umieszczenia kamer o wysokiej częstotliwości HDEV (High Definition Earth Viewing) na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS), pozwala nam na żywo śledzić Ziemię widzianą wprost z kosmosu. System został opracowany przez inżynierów z Johnson Space Center w Houston w Teksasie i składa się z czterech kamer wideo o wysokiej rozdzielczości, które zostały rozstawione tak, by widok Ziemi zmieniał się wraz ze zmianą aktualnie aktywnej kamery. Wszystkie cztery kamery nie mogą działać jednocześnie, co sprawia, że obraz nie jest ciągły. Przerwa na przełączenie kamery wymaga czasu (zazwyczaj około 10 sekund, ale bywa i dłużej). Wówczas następuje krótka przerwa w emisji. Przerwa następuje także wtedy, gdy ISS znajduje się na nocnej stronie Ziemi. W takim przypadku obraz będzie czarny, a na wznowienie bezpośrednich ujęć z kosmosu należy poczekać dłużej.



Obraz szary – krótka przerwa spowodowana przełączeniem obrazu na inną kamerę.

Obraz czarny – przerwa emisji spowodowana tym, że ISS znajduje się na nocnej stronie Ziemi. W tym przypadku pomocna będzie interaktywna mapa z aktualnym położeniem ISS. Według mapy można także ustalić, kiedy ISS znajdzie się nad Polską lub interesującym nas rejonie.

Stały obraz zachodzącego Słońca z napisami na ekranie – przerwa techniczna, dłuższa przerwa spowodowana przełączaniem kamer lub połączenie ze stacją ISS zostało zerwane. Czas oczekiwania na wznowienie transmisji niemożliwy do określenia.


7.12.2018

Tajemniczy obiekt w Bałtyku


Czym jest UFO, wie każdy z nas, a większość ludzi błędnie kojarzy zjawisko UFO z istotami pozaziemskimi. UFO to po prostu niezidentyfikowany obiekt latający. A skoro niezidentyfikowany, to nie możemy wiedzieć, czym jest i skąd pochodzi. Mniejszą sławą jednak cieszy się zjawisko USO, czyli niezidentyfikowany obiekt pływający. Jeszcze większa liczba ludzi zapewne nie wie, że nasze Morze Bałtyckie kryje na swym dnie jedną z największych tajemnic USO.


Obiekt w kształcie dysku odkryty na dnia Morza Bałtyckiego
Niezidentyfikowany obiekt na dnie Bałtyku  Foto/YouTube
Teorie spiskowe, niezwykłe opowieści, tysiące oszustw i bujna wyobraźnia sprawiły, że wokół zjawiska UFO (Unidentified Flying Object) narosła pewna forma szablonowego kojarzenia UFO z Obcymi istotami z kosmosu. Jak wcześniej była mowa szablon ten jest jak najbardziej błędnym wskaźnikiem, chociaż z pewną dozą prawdopodobieństwa. Z powodu szerokiego pola widzenia nad naszymi głowami zjawisko UFO możemy dostrzec niemal każdego dnia. Widząc nienaturalnie wyglądający obiekt na niebie, zastanawiamy się, czym on może być, gdy nagle usłyszymy słowa innego obserwatora, który z podnieceniem stwierdza, że jest to UFO. W tym przypadku obserwator ma absolutną rację, gdyż każdy z obecnych nie potrafi zidentyfikować obiektu. Może to być zwykły balon zakamuflowany warunkami pogodowymi lub szybko lecąca satelita na nocnym niebie. Póki nie upewnimy się, czym obiekt jest faktycznie, dla obserwatorów jest to niezidentyfikowany obiekt latający, czyli w skrócie UFO.

Głębiny mórz i oceanów nie są naszym naturalnym środowiskiem życia. Siłą rzeczy zatem nie możemy na co dzień obserwować niezidentyfikowanych obiektów pływających, czy nawet stacjonarnie osiadłych na dnie morza, czyli wodnej alternatywy dla latających UFO, nazywanej skrótem USO (Unidentified Submerged Object). Głębiny mórz i oceanów jednak kryją w sobie tajemnice tym bardziej ciekawe, że namierzone na dnie USO możemy zbadać i dotknąć, co nie oznacza, że możemy je zidentyfikować. Nie każdy zapewne wie, że jedną z takich morskich tajemnic kryje w sobie nasze Morze Bałtyckie.

UFO na dnie Bałtyku?


W tym przypadku nie UFO, ale USO, choć to, że znalezisko pochodzi z dna Morza Bałtyckiego, nie oznacza, że nie mogło wcześniej być niezidentyfikowanym obiektem latającym.

W czerwcu 2011 r. szwedzka ekipa płetwonurków pod nazwą „Ocean X Team”, przemierzała Morze Bałtyckie w poszukiwaniu starych wraków statków, które dawno temu zatonęły, a przewoziły na swych pokładach cenne towary. Ekipa poszukiwaczy starych wraków przy okazji dorabiała ze sprzedaży starych trunków, artefaktów, cennych starych narzędzi oraz wszystkiego, co zostało znalezione i uznane za cenne. Mając namiar na pewien obiecujący wrak, który miał zatonąć na wodach między Szwecją a Finlandią, 19 czerwca 2011 r., łowcy morskich skarbów skupili się na przeczesywaniu wyznaczonego dna z nadzieję na cenne znaleziska. Niestety wraku nie znaleziono, ale płetwonurkowie natknęli się na pewien obiekt, którego absolutnie nie potrafili zidentyfikować w mrocznych głębinach Bałtyku. Nie wiedzieli, co znaleźli, ale od razu nabrali pewności, iż obiekt nie jest naturalnego pochodzenia. Obraz sonarowy wykazał, iż obiekt ma kształt dysku o wymiarach 60 metrów średnicy i 3 - 4 metry grubości. Obiekt miał znajdować się na końcu długiego śladu wgłębiania, jakby wyżłobionego dna po lądowaniu dysku, jak sugerowali poszukiwacze skarbów, o długości około 300 metrów. Analiza pobranych próbek z obiektu wykazała, że większość z nich to granity, gnejsy i piaskowce, co miało przemawiać za naturalnym pochodzeniu dziwnej formacji. Atmosferę podgrzał obszerny artykuł, który ukazał się w Daily Mail w czerwcu 2012 r. na temat tajemniczego pochodzenia obiektu. W publikacji pojawiło się wiele oryginalnych ilustracji przypominających podwodne zdjęcia lub skany wysokiej rozdzielczości, a także sugestie, że obiekt ten może być statkiem UFO (w znaczeniu z kosmosu), który w nieokreślonej przeszłości na skutek awarii zmuszony był do lądowania w wodach Morza Bałtyckiego. Coś na wzór incydentu, który wydarzył się w Roswell w lipcu 1947 r.

Publikacja informacji o znalezisku sprawiła, że świat dowiedział się o całej sprawie, co zapoczątkowało burzę sporów na temat istoty odkrycia. Ortodoksyjny świat nauki skutecznie odpierał teorie o dysku z kosmosu, podpierając się teoriami o naturalnym pochodzeniu obiektu, chociaż do złudzenia przypominającego dysk Sokół Millennium Hana Solo z serii filmów Gwiezdne wojny. Problemem było jedynie to, że statek Hana Solo to fantastyczna fikcja, a dysk na dnie Morza Bałtyckiego jest realny. Odkąd sprawa nabrała rozgłosu, odkrywcy obiektu odczuli zmasowany atak ze świata nauki z personalną, ostrą krytyką włącznie. Płetwonurkom zarzucano głównie amatorszczyznę pod każdym względem oraz wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Każda kolejna wyprawa ekipy Ocean X Team w rejony, gdzie znajdował się dysk, była nadzorowana, ale nie zabroniona. Z czasem jednak i to uległo zmianie. Jak można było się spodziewać, ortodoksyjna nauka wydała werdykt, twierdzący, że racja leży po stronie ortodoksyjnych uczonych, a kolejną koleją rzeczy musiało być uśpienie całej sprawy snem nienaturalnie wywołanym.

Czym obiekt jest faktycznie? Prawdą jest, że jakieś 90% doniesień o UFO to zwykłe fałszerstwa, mające na celu wywołanie taniej sensacji, rozgłosu, czasem dla nieuczciwego zysku i z wielu innych powodów. Ale co z pozostałymi dziesięcioma procentami, gdzie jawnie dostrzec można ślady tuszowania lub niszczenia dowodów przez świat ortodoksyjnej nauki? Wszak znamy już udowodnione przypadki niszczenia odkrytych szczątków ludzi Gigantów przez pseudonaukowców ze Smithsonian Institute, o czym więcej informacji można znaleźć w notce Giganci istnieli naprawdę. Czy zatem, aby na pewno obiekt drzemiący na dnie Morza Bałtyckiego jest naturalnego pochodzenia? Odpowiedź może nie być taka prosta, jak to się wydaje.

1.12.2018

Giganci istnieli naprawdę




Mitologie, pradawne przekazy, legendy, pisma święte wielu kultur na całym świecie przepełnione są relacjami o potężnych ludziach, którzy posiadać mieli ponadprzeciętną, atletyczną budowę ciała, ponadludzką siłę i zazwyczaj mieli być wrogo nastawieni do rasy ludzkiej nam znanej. Wszystko może to się wydawać jedynie fantastyczną fikcją, ale co, jeśli dzisiaj można udowodnić, iż mitologie to nie fantastyka, ale rzeczywistość?


Szkielet Giganta odkryty w Wernie w Bułgari
Gigant z Werny Foto: YouTube

Według mitologi greckiej Giganci to olbrzymy przedstawiani jako synowie Uranosa i Gai. Istnieją także wzmianki o tym, że ojcem greckich Gigantów był Tartar. Częstą charakterystyką olbrzymów według podań starogreckich było to, iż zamiast nóg posiadali wężowe sploty i tak byli często przedstawiani na starogreckich rycinach. Tak miał wyglądać Gigant walczący z Artemidą. O greckich Gigantach pisał zarówno Homer, jak i Hezjod, a ze znanych nam przekazów wiemy, że Gigantami byli Alkyoneus, Agrios, Anteusz, Athos, Damysos, Echion, Efialtes, Enkelados, Eurytos, Gration, Hippolytos, Klytias, Mimas, Otis, Pallas, Polybotes, Porfyrion oraz Toas.

W mitologi nordyckiej najsłynniejszym olbrzymem był Ymir Starszy (Imir), który wyłonił się z ciepłej wody w otchłani Ginnungagap. Ymir dał życie pierwszym ludziom-gigantom oraz lodowym olbrzymom, a na jego cześć nazwano Grzbiet Ymir na Atlantyku.

W Biblii znajdujemy wzmianki o istotach zwanych Nefilim (upadłe anioły) oraz w polskich przekładach o Gigantach. Bardzo często interpretuje się, iż Nefilim i Giganci to ta sama grupa istot, jednak tu stanowi problem gra tłumaczeń językowych, zwłaszcza z hebrajskiego na grecki, i niekoniecznie musi być to właściwa interpretacja. Istoty nazywane Nefilim oraz Anunnaki to temat na oddzielną notkę, gdyż ich istnienie, pojawienie się na Ziemi oraz działalność, jest o tyle istotna dla rodzaju ludzkiego, że może stanowić klucz do poznania początków dziejów człowieka. Zajmijmy się zatem istotami, które uznawane były za Gigantów w takim znaczeniu, jaki tu nas interesuje, a celem przybliżenia różnicy podam przykładowy cytat z Księgi Rodzaju:
A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki.
Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały.
Wtedy Bóg rzekł: Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną; niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat.
A w owych czasach byli na ziemi giganci
(Nefilim zastąpiono słowem giganci); a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach (Giganci).
Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się.
- Księga Rodzaju.
Bardziej dobitne wyjaśnienie znajdziemy w apokryfach takich jak Księga Henocha:
Aniołowie (Nefilim) ujrzeli kobiety ziemskie i za namową ich dowódcy, Szemihaza, złożyli przysięgę, że spłodzą z nimi dzieci. Dwustu aniołów zstąpiło na Ziemię, każdy wybrał sobie kobietę, którą nauczył czarów i zaklęć. Ze związków tych narodzili się giganci, wysocy na trzy tysiące łokci. Ponieważ ludzie nie mogli ich utrzymać, giganci obrócili się przeciwko nim.
O Olbrzymach donosili także szpiedzy Mojżesza, którzy zostali wysłani do ziemi Kanaan:
I rozgłaszali złe wiadomości o kraju, który zbadali, mówiąc do Izraelitów: „Kraj, któryśmy przeszli, aby go zbadać, jest krajem, który pożera swoich mieszkańców. Wszyscy zaś ludzie, których tam widzieliśmy, są wysokiego wzrostu.
Widzieliśmy tam nawet olbrzymów - Anakici pochodzą od olbrzymów — a w porównaniu z nimi wydaliśmy się sobie jak szarańcza i takimi byliśmy w ich oczach". -
Księga Liczb.
Nie tylko w przekazach biblijnych czy apokryficznych znajdujemy informacje na temat Gigantów, Tytanów, Olbrzymów z krwi i kości, ale także sama mitologia hebrajska nie jest uboga w opisy tych istot. Apokryficzna Księga Barucha podaje nawet, że na ziemi w owym czasie żyło 4 090 000 Gigantów, a realne ich istnienie w tamtych okresie dla autorów starożytnych przekazów było oczywiste.

W mitologii indyjskiej Kaśjapa był ojcem olbrzymów Dajtjów i Danów, którzy sprzymierzyli się z asurami (odpowiednikami upadłych aniołów w Biblii i apokryfach) w wojnie z dewami.

Olbrzym Światogor znany jest głównie w przekazach pochodzących z Rosji. Miał być tak masywny, że komfortowo czuł się jedynie na terenach skalistych. A skoro mowa o terenach bliskich naszym ziemiom, to warto wspomnieć, że mitologia słowiańska jest równie bogata w opisy ludzi o gigantycznych wymiarach. Kto z nas nie zna legend o Waligórze i Wyrwidębie, kto nie słyszał o Lelum i Polelum, Giewoncie lub o olbrzymich Stolemach, ten zapewne nie ma też pojęcia, iż w Łupawie znajduje się największe zachowane cmentarzysko grobów megalitycznych w Polsce, nazywane grobami olbrzymów.

Fakty o Gigantach.


We wszystkich światowych mitologiach aż roi się od olbrzymów. Na każdym kontynencie i w niemal każdej kulturze znajdujemy wspólne cechy – ludzie o gigantycznych rozmiarach zazwyczaj nie byli przyjaźnie usposobieni do słabszych ludzi, a bogowie zsyłają potop głównie w celu zlikwidowania zagrożenia ze strony Gigantów. Sceptycy oczywiście stwierdzą, że to tylko mity, legendy przekazywane z pokolenia na pokolenie, systematycznie kolorowane z każdym następnym przekazem. Z pewnością ludzie posiadają dar wyolbrzymiania tematu olbrzymów. Światowy potop jest jednak faktem potwierdzonym naukowo. Co do przyczyny wystąpienia potopu uczeni wciąż się spierają, więc nie wiemy, ile prawdy jest w tym, iż wkurzeni bogowie zesłali go na ziemię, aby zniszczyć krwiożerczych Gigantów.

Z legendarnych czasów stopniowo przenieśmy się do wydarzeń bliższych naszym.

5 kwietnia 1722 r. w Niedzielę Wielkanocną, holenderska wyprawa pod dowództwem admirała Jacoba Roggeveena po Oceanie Spokojnym, natknęła się na nieznany dotąd ląd, który nazwano Wyspą Wielkanocną na cześć dnia odkrycia. Jacob Roggeveen zyskał sławę odkrywcy, a Wyspa Wielkanocna jest do dziś znana przede wszystkim z 887 kamiennych posągów, zwanych moai stawianych na kamiennych platformach ahu. Cel oraz sposób wykonania posągów moai do dzisiaj stanowią zagadkę. Niektóre z nich ważą ponad 20 ton i mają ponad 6 metrów wysokości. Rekordowy moai waży 270 ton i mierzy 21 metrów wysokości. Wszystkie posągi mają charakterystyczny wygląd ludzkich postaci o gigantycznych rozmiarach. Taką wiedzę o Wyspie Wielkanocnej posiada każdy z nas pobieżnie, o ile ktoś nie interesuje się szczegółami, gdyż gigantyczne posągi nie muszą mieć wiele wspólnego z Gigantami z krwi i kości. I mamy odpowiedni czas i miejsce, by uchylić rąbka tajemnicy czegoś, o czym niewielu z nas wie.

Jak wspominałem wcześniej, J. Roggeveen zyskał sławę odkrywcy i tylko jego nazwisko jest nam dziś znane. Nikt zapewne nie słyszał o innych członkach holenderskiej wyprawy i zapewne nikomu nie jest znane nazwisko C.F. Behrens, który towarzyszył w wyprawie admirałowi, sporządzając codzienne notatki.
„Naprawdę mogę powiedzieć, że wszyscy ci dzicy (tubylcy) są więcej niż ogromnych rozmiarów. Mężczyźni są wysocy i potężnie zbudowani, mają przeciętnie 12 stóp (3,65 metra) wzrostu. Jest to bardzo zadziwiające, najwyżsi ludzie na pokładzie naszego statku mogli przejść pomiędzy nogami tych dzieci Goliata, nie pochylając przy tym głowy. Kobiety nie mogą równać się posturą z mężczyznami i najczęściej nie są wyższe niż 10 stóp (3 metry) wzrostu". - C.F. Behrens.
Co możemy sądzić o takiej relacji? Czy mamy wierzyć naocznemu świadkowi, czy raczej wrzucić na jedną półkę z mitami opisywanymi powyżej? Wyprawa po odkryciu wyspy zyskała i tak dostateczną sławę, więc wydaje się, że nie byłoby sensu wprowadzać dodatkowych sensacji kłamliwymi relacjami. Behrens potrafił odróżnić gigantyczne posągi od żywych tubylców, chociaż po odkryciu wyspy ekipa wcale nie zainteresowała się ogromnymi moai, sądząc, że są wykonane z gliny.

Przesuwając się coraz bliżej naszych czasów, sytuacja staje się coraz ciekawsza. Archeolodzy na całym świecie zaczęli donosić o odkryciach, które budziły wiele kontrowersji w świecie nauki oraz sensacji w opinii publicznej. Historia człowieka została już napisana, a czego nie ma w książkach, to nie istnieje. Tak było, jest i zapewne będzie. Archeolodzy, którzy zaczęli donosić o odkryciach ludzkich szczątków o gigantycznych kształtach, tracili renomę, wiarygodność, byli piętnowani przez środowisko ortodoksyjnej nauki i często też tracili dalsze fundusze na kontynuację prac, a nawet często tracili posadę. Noble za błędy autorytetów rozdane i wygodniej jest utrzymywać kłamstwo jako prawdę, niż utracić autorytet. No tak, a co z dowodami? Przecież gigantyczne ludzkie szczątki odkopywano. Co z nimi?

Instytut Smithsonian to największe na świecie centrum badań i zarazem największy magazyn naukowy w USA. W skład Smithsonian Institute wchodzi 19 muzeów. Placówka współpracuje ze 168 innymi muzeami w 39 stanach, Panamie i Portoryko. Sama posiada 17 ośrodków badawczych takich jak np. różne stacje terenowe, m.in. na obszarach podbiegunowych. Smithsonian Institute zatrudnia najwybitniejszych naukowców w swych dziedzinach i jest jakoby autorytetem samo w sobie. Gdzie zatem miały trafiać odkopane szczątki Gigantów, jeśli nie do Smithsonian Institute. A trzeba powiedzieć od razu, że dowody te strasznie nie spodobały się autorytetom, którzy zawsze twierdzili, że Giganci to mit, a teoria ewolucji Darwina to świętość nad świętościami. Co ma jedno z drugim wspólnego? Oczywiście oficjalne przyznanie, że ludzie Giganty żyli naprawdę, pośrednio może spowodować obalenie mitu o ewolucji według Darwina.

Archeolodzy z prawdziwego zdarzenia, dla których najważniejsza jest prawda obojętnie jaka by była, wiedzieli, że liczne szkielety Gigantów w niewyjaśnionych okolicznościach nagle znikają w mrocznych piwnicach Smithsonian Institute. Z czasem „niższy” szczebel naukowców nabrał przekonania, że dowody są ukrywane lub niszczone, a prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Wystąpić przeciw Smithsonian to jak walka Dawida z Goliatem, ale walkę podjęto i dokonano niemożliwego. Jak Dawid pokonał gigantycznego Goliata, tak niezależni archeolodzy pokonali w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych, w nierównej walce pseudonaukowców ze Smithsonian Institute. Dzięki wykradzionej kości udowej o długości 1,3 metra, która posłużyła za dowód w procesie, organizacja American Institution of Alternative Archeology udowodniła, że pseudonaukowcy ze Smithsonian Institute ukrywają i niszczą cenne wykopaliska. W sumie udowodniono, że zniszczonych zostało dziesiątki tysięcy szczątków Gigantów, a Sąd Najwyższy USA zmusił Smithsonian Institute do ujawnienia zastrzeżonych dokumentów, sięgających początków dwudziestego stulecia. Podczas procesu wyszło także na jaw, że ludzie ze Smithsonian Institute zatopili w Atlantyku cały ładunek o wadze kilkunastu ton, niewygodnych dla nauki artefaktów. Co zniszczyli – tego dokładnie wiedzieć nie możemy, gdyż wszelkie dokumenty w tej sprawie mają być ujawnione dopiero w 2020 r. Być może znajdziemy dowody na to, że pradawne cywilizacje były tak wysoko rozwinięte, że potrafili modyfikować genetycznie wszelkie żywe stworzenia z człowiekiem włącznie.

Ogólnie w tle naukowych oszustw, spodziewać się możemy dosłownie wszystkiego. Nawet tego, że na jakimś etapie zostaliśmy zmodyfikowani przez istoty, które we wszystkich pismach świętych całego świata, nazywani są bogami. Wszak do dzisiaj nie jest wyjaśnione, dlaczego 15% ludzkiej populacji posiada krew z czynnikiem Rh- minus, który zarezerwowany jest dla mutantów.

19.11.2018

Galaktyczne Superfale


Dlaczego następuje noc po dniu, wszyscy wiemy doskonale. Wiemy też, dlaczego cyklicznie zmieniają się pory roku oraz to, że rok to jedno okrążenie Ziemi wokół Słońca. Nasz Układ Słoneczny jednak to mały trybik w ogromnym mechanizmie, gdzie Słońce wraz ze wszystkimi planetami naszego układu, również podlega silniejszym wpływom centrum Drogi Mlecznej, naszej Galaktyki. Możemy jedynie wyobrażać sobie potęgę czegoś, co znajduje się w centrum Galaktyki, co zmusza nasz Układ Słoneczny do podróży w nieznane. A jeśli przyjąć pewne teorie za słuszne, okazać się może, iż centrum Galaktyki nie zawsze jest takie spokojne, jak się wydaje, tym bardziej że teorie te mówią o cyklicznych zjawiskach, które powinny przebudzić się w czasach obecnych, a które odpowiadają za katastrofy w przeszłości.


Centrum Drogi Mlecznej złożony z trzech fotografii wykonanych za pomocą teleskopów Hubble'a , Spitzera oraz Chandra.
Centrum Galaktyki   Foto: NASA/JPL-Caltech/ESA/CXC/STScI
Patrząc na nocne niebo, łatwo możemy zlokalizować gwiazdozbiór Strzelca. Dlaczego jest on dla nas tak ważny? Otóż dlatego, że patrząc w tym kierunku, patrzymy w stronę centrum naszej Galaktyki. Oczywiście gołym okiem niczego szczególnego nie dostrzeżemy, ale mamy już pewne wyobrażenie, w którym kierunku znajduje się ta potężna siła, której podlega cały nasz Układ Słoneczny. Istnieją teorie mówiące, że w centrum Drogi Mlecznej znajduje się tajemnicza, niezbadana Czarna Dziura, czyli obiekt o takiej masie ciała, że nawet światło nie może z niego uciec. Nie jest to potwierdzone ostatecznie, zatem niczego nie możemy przesądzać, wiemy natomiast, że w centrum naszej Galaktyki istnieje coś, co emanuje niewyobrażalnie potężną siłę, która cyklicznie daje o sobie znać niczym Słońce podczas zjawiska nazywanego koronalnym wyrzutem masy (CME). Bardziej szczegółowo o burzach słonecznych, które wywołują burze magnetyczne niebezpieczne dla nas, opisałem w notce Burza magnetyczna a upadek cywilizacji.

Dr Paul A. LaViolette jest autorem teorii, która mówi, że fale kosmicznego promieniowania o wysokiej intensywności przemieszczają się bezpośrednio na naszą planetę z odległego źródła w naszej Galaktyce, co potwierdzają dane naukowe. Jest także pierwszym, który odkrył wysokie stężenia pyłu kosmicznego w polarnym lodzie z epoki lodowcowej, co wskazuje na wystąpienie globalnej kosmicznej katastrofy w czasach pradawnych. Odkrycie to zostało potwierdzone dziesięć lat później w 1993 r. Dzięki danym z sondy kosmicznej Ulysses i przez obserwacje radarowe z Nowej Zelandii, dokonał prognozy na temat przemieszczania się pyłu międzygwiezdnego do Drogi Mlecznej.

Powyżej wymienione odkrycia i sama teoria mają ze sobą ścisłe powiązania, gdyż sugerują, że katastrofa sprzed około 12 000 lat, została wywołana, lub precyzyjniej będzie stwierdzić zapoczątkowana, przez bombardowanie Drogi Mlecznej promieniowaniem pochodzącym z centrum Galaktyki, a na podstawie badań lodowców można wywnioskować, że podobne fale kosmicznego promieniowania o potężnej intensywności następują cyklicznie. Nie znamy przyczyny cyklicznej aktywności czegoś, co znajduje się w centrum Galaktyki, ale wiemy, że jak Słońce przechodzi swoje jedenastoletnie cykle, tak też co kilkanaście tysięcy lat coś zaczyna emanować silnym promieniowaniem kosmicznym wprost z centrum Drogi Mlecznej. Dr P. LaViolette zjawisko to nazwał Galaktyczną Superfalą i na podstawie badań lodowcowych obliczył, że cykliczność promieniowania wskazuje na to, że żyjemy w czasach dużego ryzyka wystąpienia kolejnej Galaktycznej Supefali, która w dalekiej przeszłości, być może była odpowiedzialna za liczne, następujące po sobie co tysiące lat, globalne katastrofy na Ziemi. Nie oznacza to, że kolejna Galaktyczna Superfala nadejdzie jutro czy za rok. Sugerować jedynie może, o ile teoria jest słuszna, że nasza cywilizacja wkrótce może paść jej ofiarą po raz kolejny.

Do tej pory zdawano sobie sprawę, że jądro Galaktyki ma swoje okresy humorów oraz że co jakiś czas następuje przebudzenie i uwolnienie siły trylion, trylionów, trylionów, trylionów silniejszej, niż najsilniejsza znana nam burza słoneczna, a skutki eksplozji odczuwalne są w całej Drodze Mlecznej. Przypomnieć tu należy, iż nasza Galaktyka ma średnicę około 100 000 lat świetlnych i ok. 1000 lat świetlnych grubości, a Słońce oddalone jest od centrum Galaktyki o ok. 28 000 lat świetlnych. Odległości niewyobrażalne, ale na podstawie tych ogromnych odległości możemy sobie wyobrazić potęgę aktywności jądra, skoro wiemy, że promieniowanie kosmiczne odczuwalne jest w całej Galaktyce. Zdawano sobie zatem sprawę z niebezpieczeństwa aktywności centralnego obiektu Galaktyki, ale sądzono, że cykliczność zjawiska nie jest krótsza niż miliony lat. Paul A. LaViolette swymi badaniami rdzeni lodowych dowiódł, że aktywność jądra Drogi Mlecznej następuje nie co miliony lat, ale co ok. 10 000 lat. Dowiódł także, że ostatnia galaktyczna burza nastąpiła ok. 12 000 lat temu, co sprawia, o ile przyjąć stałą cykliczność, że właściwie kolejna Galaktyczna Superfala jest spóźniona.

Zagrożenie dla Ziemi wynikające z kolejnej Galaktycznej Superfali.


Położenie Ziemi na obrzeżu Galaktyki przed bombardowaniem promieniami kosmicznymi chroni nas w bardzo niewielkim stopniu. Centralna eksplozja, jak wcześniej było poruszane, dotyka całą Galaktykę. Najbardziej istotnym dla nas faktem jest to, że promieniowanie w silnym stopniu wpływa na aktywność słoneczną, wywołując słoneczne zderzenie protonowe (SPE). Coś w rodzaju protonowej burzy, co skutkuje efektem podobnym do zorzy polarnej, z tym że w zjawisko zaangażowane są protony, a nie elektrony. Silna burza protonowa ma związek z burzami geomagnetycznymi, które mogą powodować rozległe zakłócenia w sieciach elektrycznych. Poza tym Galaktyczna Superfala silnie wpływa na przebudzenie rozbłysków słonecznych o ogromnej intensywności, co już dla Ziemi jest katastrofalne w skutkach, gdyż silna burza słoneczna ma już bezpośredni wpływ na burze magnetyczne o ogromnym natężeniu. A to z kolei skutkuje zniszczeniem satelit, elektroniki oraz pozbawia nas energii. Zdestabilizowane Słońce bogatsze w silniejsze rozbłyski wpłynie destrukcyjnie na ziemską atmosferę i magnetosferę, a to sprawi znów, że Ziemia i wszystko, co na niej żyje, stanie się bezbronne przed wzmożonym promieniowaniem kosmicznym. Cywilizacja, jaką dzisiaj znamy, staje się z dnia na dzień historią. Efektem ostatniej eksplozji jądra Galaktyki, według LaViolette'a było to ok. 12 000 - 12 900 lat temu, była gwałtowna zmiana klimatu, która przyczyniła się do wyginięcia wielu gatunków zwierząt, łącznie z mamutami.

Jeśli za naszego życia jądro Galaktyki przebudzi swą aktywność wywołując Galaktyczną Superfalę, będziemy o tym wiedzieli z wyprzedzeniem kilku dni. Na niebie w okolicach gwiazdozbioru Strzelca, pojawi się intensywne, silne biało-niebieskie światło. Galaktyczna Superfala dotrze do Ziemi i Słońca dopiero za kilka dni, jako że promieniowanie kosmiczne nie osiąga prędkości światła. Co będzie później i co powinniśmy zrobić? Być może odpowiedź tkwi w starożytnych odkryciach i legendach. Być może ludzie z pradawnych, wysokorozwiniętych, zaginionych cywilizacji potrafili to przewidzieć, skoro zadziwiają dziś naukowców doskonałą wiedzą w wielu dziedzinach, w tym, jak najbardziej astronomii. Jeśli tak było, to nie trudno domyślić się, że odkrywane sieci tuneli pod ziemią były budowane w celach ochronnych. Być może legendarna Agharta była schronem dla ogromnej populacji ludzi pradawnej cywilizacji. Być może pod Piramidami nie tylko w Egipcie, kryją się sieci podziemnych, ochronnych tuneli. Przynajmniej naukowcy są zgodni co do tego, że pod Sfinksem takie tunele występują, a kwestia ich odkrycia jest kwestią czasu.

Czy teoria LaViolette'a jest słuszna? Tego wiedzieć z całą pewnością nie możemy. Wiemy jedynie, że od pradziejów cywilizacje rozwijały się i nagle znikały bez śladu, a zjawisko to zdaje się mieć charakter cyklicznej częstotliwości. Podobnie jak eksplozja jądra Galaktyki.

11.11.2018

Niewyjaśnione zniknięcia ludzi


Każdego dnia ktoś wychodzi z domu i nie wraca. Porwania, ucieczki od świata, choroby lub wypadki chodzą po ludziach i są to naturalne zjawiska, których każdy może doświadczyć. Po wnikliwych poszukiwaniach duża część ludzi zaginionych odnajduje się lub, i tak bywa, odnajdywane są ciała. Są jednak przypadki, które absolutnie nie pasują do powyższego schematu. Zdarza się, że ludzie znikają nagle i wszelki ślad po nich się urywa. Żywi czy martwi, nie są odnalezieni nigdy, a scenariusz ich zniknięcia owiany jest mroczną tajemnicą.


Wojska Brytyjskie przy Zatoce Suvla z roku 1915
Wojska Brytyjskie przy Zatoce Suvla 1915 r. Fot/Flickr
Bazy danych osób zaginionych na całym świecie przepełnione są nazwiskami ludzi, którzy aktualnie są poszukiwani przez ich rodziny oraz zdjęciami ludzi, którzy wyszli z domu i na skutek choroby nie pamiętają ani swojego nazwiska, ani adresu. Prędzej czy później większość z tych ludzi odnajdzie swój dom lub w najgorszych przypadkach, zostaną odnalezione ciała zaginionych. Co jednak z przypadkami, których nikt nie potrafi wyjaśnić? Człowiek, a nawet całe grupy ludzi znikają w tym samym czasie bez żadnej wytłumaczalnej przyczyny. Sceneria wokół nich nigdy nie wskazuje na to, że świadomie mogli opuścić miejsce swego pobytu nagle. Ich rzeczy osobiste przeważnie są na swoim miejscu i nie zostawiają wiadomości, by nagle bez żadnych przyczyn zniknąć bez śladu, i nigdy nie zostają odnalezieni żywi, ani martwi. Mogłoby to się wydawać absurdem i jakieś wyjaśnienie być musi. Niestety takich przypadków jest mnóstwo, a wszelkie próby wyjaśnienia tajemniczych zniknięć spełzają na porażce.

Przybliżając problem, na początek podam przykład jedenastoletniego chłopca, Oliviera Thomasa, który w roku 1909 w wieczór wigilijny wyszedł do studni po wodę. Zaniepokojeni zbyt długą nieobecnością chłopca rodzice, wyszli sprawdzić, co się dzieje z Olivierem. Jak się okazało, chłopiec nigdy nie dotarł do pobliskiej studni, na co wskazywały urywające się w połowie drogi ślady na śniegu. Ani żywego chłopca, ani jego ciała nie odnaleziono nigdy.

Zupełnie nieprawdopodobne wydaje się, aby 145 osób nagle rozpłynęło się w powietrzu. Rzeczywistość czasem może okazać się bardziej fantastyczna, niż nam się wydaje. Świadkami tego zdarzenia było 22 żołnierzy nowozelandzkich, którzy długo milczeli na ten temat, i nie ma co się dziwić, ale po latach postanowili przerwać milczenie i zgodzili się zeznawać pod przysięgą o wydarzeniach z roku 1915. Podczas pierwszej wojny światowej na terenach Europy Południowej toczył się konflikt zbrojny między Turkami a Brytyjczykami. W walkach brał udział batalion żołnierzy brytyjskich z Pierwszego 5 Regimentu Norfolk. 21 sierpnia Brytyjczycy otrzymali rozkaz natarcia w kierunku Zatoki Suvla i zdobycia Wzgórza 60, które było głównym punktem oporu wojsk tureckich. Nowozelandczycy zeznali, że cały ranek niższa część wzgórza spowita była dziwnie wyglądającą mgłą. Dlaczego mgła wydała im się dziwna? Twierdzili, że tego dnia wiał dość silny wiatr z południowego zachodu, a mimo to mgła nie rozpraszała się, nie opadała, jakby nie podlegała prawom fizyki, a żołnierze nowozelandzcy mieli dość dobry widok na sytuację ze swych pozycji poniżej. Brytyjczycy, mając rozkaz zdobycia wzgórza, weszli wprost we mgłę, myśląc, że ta udzieli im kamuflażu. Niestety. Nowozelandczyki zeznali pod przysięgą, że tuż po wejściu brytyjskiego batalionu we mgłę, ta nagle zaczęła się kłębić, zagęszczać aż przybrała formę na wzór ogromnego bochenka chleba, by w chwilę potem unieść się w górę do nieba i odpłynąć w przeciwną stronę do kierunku wiejącego wiatru. Dramatycznym zaskoczeniem dla Nowozelandczyków było to, iż mając doskonały widok na miejsce akcji, nie dostrzegli u podnóża wzgórza już ani jednego brytyjskiego żołnierza. Batalion liczący 145 żołnierzy brytyjskich rozpłynął się w powietrzu. Długie milczenie naocznych świadków jest dość zasadne, któż ośmieliłby się zeznać, że mgła zabrała cały batalion żołnierzy? Nigdy nie zostało odnalezione ani jedno ciało żołnierza z feralnego batalionu, a po zakończeniu konfliktu, gdy dokonano wymiany jeńców wojennych, okazało się, że żaden żołnierz z batalionu Pierwszego 5 Regimentu Norfolk, nie został wzięty do niewoli. Los żołnierzy do dziś nie jest znany.

Incydent z pierwszej wojny światowej nie jest jedynym tego typu przypadkiem. Rok 1937 to czas krwawego konfliktu zbrojnego pomiędzy Republiką Chińską i Cesarstwem Wielkiej Japonii. W grudniu tego roku, gdy wojska japońskie próbowały zdobyć Nankin, Chińczycy dokonali wszelkich starań w celu ochrony bardzo ważnego strategicznie mostu, lokując tam silny oddział liczący około 3 tys. żołnierzy. Już na drugi dzień po rozmieszczeniu wojsk mających rozkaz obrony mostu, dowódca chiński, generał Li Feu Siea, został zaalarmowany meldunkiem o utracie łączności radiowej z dywizją obronną. Generał miał pewność, że wojska japońskie zdobyły most, co byłoby tragiczne dla Chińczyków. Natychmiast wysłał na miejsce zwiadowców w celu dokładnego zbadania sytuacji. To, co usłyszał po ich powrocie, zatrwożyło i zadziwiło go bardziej, niż się sam spodziewał. Jak się okazało, Japończycy nie przeprowadzili żadnego ataku, na miejscu brak było śladów walk, nie znaleziono ani jednego ciała, ale też nie odnaleziono ani jednego żywego żołnierza. Sytuacja niesłychanie dziwna z kilku powodów. Dezercja 3 tys. żołnierzy absolutnie nie wchodziła w grę. Wojna chińsko-japońska charakteryzowała się okrucieństwem, a tak silna dywizja nie poddałaby się bez walki, wiedząc, że niewola to prawdopodobna śmierć. Tak duża liczba wojsk wycofać się też nie mogła, gdyż formacje rozmieszczone dalej na pewno by to dostrzegły, a pewne jest, że dywizja strzegąca mostu na pewno się nie cofnęła przez most. Ta chińska zagadka jeszcze dość długo po zdarzeniu była wnikliwie analizowana, gdyż dzięki temu incydentowi Japończycy przekroczyli most bez jednego strzału i z łatwością zdobyli Nankin. Wnikliwe śledztwo przeprowadzone przez rząd chiński już po zakończeniu drugiej wojny światowej, nie doprowadziło do żadnego logicznego wyjaśnienia zagadki. Jedyne co ustalono z całą pewnością to fakt, że nigdy nie odnaleziono ani jednego martwego ciała i nigdy nie widziano, ani jednego żywego żołnierza broniącego mostu w grudniu 1937 r.

Jak się okazuje, historia zna przypadki niewyjaśnionych zaginięć całych wiosek. Władze Kanadyjskie do dziś nie mogą rozwikłać zagadki rozpłynięcia się całej osady Eskimosów, którzy zamieszkiwali teren nad brzegiem jeziora Angikuni w 1930 r. Osadę dość często odwiedzał traper Joe Labelle, który zaprzyjaźnił się z Eskimosami oraz prowadził z nimi mały handel wymienny. Pewnego listopadowego dnia wybrał się do osady po dwutygodniowej nieobecności, spodziewając się jak zwykle zastać bawiące się dzieci na dworze i przyjacielskich przywitań licznych Eskimosów, zaciekawionych, co tym razem Joe miał dla nich do potargowania się. Zamiast tego przywitała go głucha, złowieszcza cisza. Zaniepokojony traper obszedł wszystkie domy, nie znajdując żadnego mieszkańca osady. Tym bardziej poczuł się zaniepokojony, gdy w domach znalazł strzelby i koce Eskimosów, a na wygasłych paleniskach znajdowały się kociołki z zamarzniętym mięsem karibu, co sugerowało, że członkowie plemienia zniknęli w trakcie przygotowywania posiłku, ale jakby nie zdąrzyli go zjeść. Nawet gdyby coś zmusiło Eskimosów do szybkiego opuszczenia osady, to z pewnością zabraliby ze sobą strzelby i koce. Rozpaczliwie zaczął szukać choćby małego śladu wyjaśnienia całej sytuacji. Sprawdził brzeg jeziora, ale gdy odnalazł przycumowane kajaki, zatrwożył się tym bardziej. Wszystko było na swoim miejscu jak zawsze, żadnego śladu paniki, walki z kimkolwiek, brakowało tylko żywego człowieka, a plemię nie było małe, liczyło około 2 tys. Eskimosów. Joe Labelle był doświadczonym traperem polującym na zwierzęta futerkowe i potrafił odnaleźć ślady ucieczki tak ogromnej grupy ludzi. Nic z tego. Nie odnalazł ani jednego śladu świadczącego, że Eskimosi w tak wielkiej grupie zmuszeni byli opuścić osadę. W ogóle żaden ślad nie wskazywał na to, że ktoś opuścił wioskę. Poza tym w osadzie brakowało także psów pociągowych husky, ale brakowało też ich śladów. Traper czym prędzej zawiadomił Kanadyjską Policję Konną, wiedząc, że zdarzyło się coś złego, czego nie potrafił jako doświadczony myśliwy wyjaśnić. Policja natychmiast rozpoczęła poszukiwania na ogromną skalę. Przeszukano jezioro, brzegi i całe tereny wokół osady. Sytuacja stała się tym bardziej dramatyczna i zagadkowa, gdy odnaleziono pod zaspą zamarznięte psy pociągowe. Zarówno Policja, jak i Traper mieli pewność, że Eskimosi, nawet gdyby odeszli, na pewno nie zostawiliby na pastwę losu swoich psów. Druga tajemnicza sprawa, że w takim przypadku odpada opuszczenie osady drogą lądową. Odnalezione martwe psy oraz przycumowane kajaki pogłębiało tajemnicę. Największą zagadką było jednak odkrycie, że groby przodków plemienia były rozkopane i puste. Brakowało zatem nie tylko wszystkich żywych Eskimosów, ale także martwych ciał, a wiedzieć trzeba, że na tych terenach ziemia zamarznięta jest na kamień. Wnikliwe dwa śledztwa, powtórzone poszukiwania na większych terenach nie pozwoliło do dzisiaj wyjaśnić tej zagadki. Nigdy nie odnaleziono ani jednego członka plemienia żywego i nigdy nie odnaleziono żadnego ciała Eskimosa z tej osady. Wysokiej rangi oficer Kanadyjskiej Policji Konnej stwierdził, że nigdy w swej długiej karierze nie spotkał się z podobną sprawą. Stwierdził jednoznacznie, że to wszystko jakby pozbawione było sensu i logiki, a nagłe zniknięcie 2 tys. Eskimosów bez żadnego śladu jest fizycznie niemożliwe. Prędzej czy później coś musiałoby się wyjaśnić. Niestety do dzisiaj na żaden ślad nie natrafiono.

Takich opowieści można przytoczyć mnóstwo. Pomijam tu relacje niewyjaśnionych zaginięć w rejonie Trójkąta Bermudzkiego, gdyż te opisałem w notce Ofiary Trójkąta Bermudzkiego i mają one trochę odmienny charakter. Zastanawia tylko, co z tymi ludźmi się dzieje po zniknięciu? Co sprawia, że nagle znikają bez wieści? Gdzie obecnie są, o ile nadal żyją lub gdzie szukać ich ciał? I w końcu najważniejsze pytanie, czy wszystko wiemy o świecie, w którym żyjemy?

9.11.2018

Zagadka Syriusza Dogonów


Mogłoby wydawać się, że negroidalny lud zamieszkujący Afrykę Zachodnią Dogonowie, nie powinni posiadać żadnej wiedzy oprócz uprawy prosa, co głównie utrzymuje ich przy życiu. Człowiek Zachodu rezerwuje dla siebie całą wiedzę o świecie, uznając się za najbardziej cywilizowanego, a Dogonów zazwyczaj kojarzy z prymitywnym plemieniem. Nic bardziej mylnego. To, co Dogonowie dawno temu wiedzieli na temat Syriusza, nauka Zachodu dopiero odkrywa i zadziwia, skąd afrykański lud posiada taką wiedzę.



Rysunki naskalne Dogonów przedstawiające pradawne postacie
Rysunki naskalne Dogonów Fot/Primecoordinator
Dogonowie to jedno z najbardziej tajemniczych plemion Afryki, zamieszkujący południowo-centralne Mali. Skomplikowana mitologia i fascynujące zwyczaje plemienne od lat interesują etnografów i antropologów. Ich historią interesują się także archeologowie, gdyż jak dotąd nie udało się dokładnie ustalić, skąd pochodzi ten niezwykły lud, który zadziwia zagadkową wiedzą głównie na temat najjaśniejszej gwiazdy Syriusza.





Dogonowie dla współczesnego świata zostali odkryci przez francuskiego etnologa, badacza Czarnego Lądu profesora Marcela Griauel'a, który przez wiele lat zamieszkiwał wśród Dogonów, skrupulatnie badając ich dzieje. Zbierał informacje na temat ich obyczajów, wierzeń, tradycji oraz codziennego życia. Po latach, kiedy plemienna ludność nabrała do profesora zaufania, miejscowi kapłani mieli wyjawić Grauel'owi tajemnicę o swoim pochodzeniu. Kapłani opowiadać mieli wydarzenia z dawnej przeszłości, jednoznacznie wskazując o nieziemskim pochodzeniu plemienia, podkreślając przy tym, że profesor jest pierwszym białym człowiekiem, który doznał zaszczytu poznania sekretu pochodzenia Dogonów.

Na niebie pojawił się czerwony punkt wyglądający jak wirująca wokół własnej osi gwiazda. Zbliżając się, rósł w oczach, stawał się coraz większy i dostrzec można było, jak zionie czerwonymi płomieniami, a wibrujący hałas ogłuszał naszych przodków, gdy ognisty rydwan zaczął opadać na ziemię, podrywając w niebo tumany kurzu. Opadał tak gwałtownie i przerażająco, że w ziemi powstało ogromne wgłębienie.

Tak kapłani opowiadali profesorowi kulisy przybycia na Ziemię przodków Dogonów, wówczas nazywanymi Nommo. W dalszej opowieści Griaule dowiedzieć się miał, że Nommo przybyli z układu Syriusza, który miał być praojczyzną Dogonów, oraz siedzibą najwyższego boga Ammy. Kapłani rozwiązali języki, opowiadając o Syriuszu i jak się okazało, wiedzieli, że Syriusz nie jest samotną gwiazdą, ale wokół niej krąży dodatkowa gwiazda, która nigdy nie jest widoczna gołym okiem, a jeden jej obrót wokół Syriusza odbywa się co 50 lat. Opowiadać mieli także, że krążąca wokół Syriusza gwiazda, choć jest mała i niewidoczna, to jednak jest niesłychanie ciężka, a wokół niej miała krążyć jeszcze jedna, najmniejsza z gwiazd. Syriusz zatem, według legend Dogonów ma być nie układem podwójnym, ale potrójnym z zastrzeżeniem, że najjaśniejsza gwiazda nocnego nieba i jej mały ciężki satelita mają dla nich największe znaczenie, a trzeci obiekt układu stanie się widoczny dopiero wtedy, gdy bogowie z Syriusza znów zstąpią na Ziemię.

Co dziś wiemy o Syriuszu?


Syriusz to najjaśniejsza i jedna z najbliższych gwiazd południowego nieba, położona w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa, oddalona od Słońca o 8,6 roku świetlnego. Niemiecki astronom Friedrich Wilhelm Bessel w 1844 roku doszedł do wniosku, że Syriusz musi posiadać gwiazdę towarzyszącą. Do wniosku takiego doszedł po obserwacjach ruchu własnego Syriusza. Jego przypuszczenia potwierdził amerykański astronom Alvan Graham Clark w roku 1862, odkrywając Syriusza B po serii obserwacji najjaśniejszej gwiazdy w obserwatorium Dearborn na Uniwersytecie Northwestern w Evanston. Na początku XX wieku, astronomowie stwierdzili, że Syriusz B jest białym karłem, który porusza się wokół Syriusza A po eliptycznej orbicie o okresie 50,1 roku. Stwierdzono także, że gęstość materii Syriusza B jest tak wysoka, że 1 cm³ tej materii ma masę 1,7 tony. Czyli potwierdzono to, o czym informowali Dogonowie profesora Griauel'a. To jeszcze nie wszystko, gdyż obserwacje znanego już nam układu podwójnego wykazują zaburzenia orbit Syriusza, co sugeruje, że w skład układu Syriusza A i B może wchodzić trzecia gwiazda lub nieznany nam masywny obiekt. Obserwacje przy użyciu teleskopu Huble'a nie potwierdziły istnienia trzeciej gwiazdy, ale potwierdziło różnice pomiędzy przewidywanymi i zaobserwowanymi orbitami Syriusza A i B. Oznacza to, że istnieje coś, czego jeszcze nie odkryliśmy, a Dogonowie mogli mieć rację co do trzeciego obiektu w układzie Syriusza.

Skąd Dogonowie wiedzieli o układzie Syriusza i skąd wzięły się ich opowieści do złudzenia przypominające lądowanie na Ziemi pojazdu pozaziemskiego?


Sami Dogonowie twierdzą, że wiedzę odziedziczyli od swoich najdawniejszych przodków Tellemów, którzy zamieszkiwali ich ziemie od tysięcy lat, a którzy w XVI wieku nagle znikli bez śladu. Wykopaliska archeologiczne potwierdziły, że ziemie Dogonów były zamieszkałe od co najmniej 500 r. p.n.e. Możemy mieć zatem potwierdzenie istnienia tajemniczego ludu Tellemów, którzy swe siedziby mieszkalne budowali na najbardziej stromych półkach skalnych, co stanowi dodatkową zagadkę — jak się tam dostawali na co dzień?

Jako że nikomu nie udało się uzyskać potwierdzenia tajemnicy od samych Dogonów, najczęściej oskarża się profesora Griauel'a o oszustwo. Pamiętajmy jednak, że profesor miał uzyskać tajemnicze informacje po latach, gdy zdobył zaufanie Dogonów, a ci niechętnie dzielą się swoją wiedzą z obcymi. Dogonowie niechętnie również opuszczają swoje rodzinne strony, mając dość duży dystans do świata zewnętrznego. Mało prawdopodobne zatem, aby wiedzę o Syriuszu uzyskali od kogoś z zewnątrz. Mało prawdopodobne jest także wyjaśnienie, że Dogonowie odziedziczyli wiedzę od rozwiniętych cywilizacji Egiptu czy Mezopotamii, które posiadały obszerną wiedzę astronomiczną i nie tylko, co bardziej szczegółowo opisałem w notce Powrót do przeszłości. Dogonowie od dawien dawna z natury wybierali życie z dala od reszty świat.

Cóż nam pozostaje? Jeśli oszustwo nie wchodzi w grę, musimy uznać, że Dogonowie nie są tak prymitywni, jak myśli świat zachodu. Mają swoją wewnętrzną kulturę i tajemnice, które szanują, a my? Musimy czekać na odkrycie Syriusza C, co ostatecznie potwierdzi, że Dogonowie faktycznie mieli kontakt z istotami pozaziemskimi, i że od nich posiadają tajemną wiedzę o potrójnym układzie Syriusza.

4.11.2018

Dinozaury sprzed tysiącleci


Panowanie dinozaurów na Ziemi zakończyło się około 65 mln lat temu. Do dziś trwają spekulację co do głównej przyczyny wyginięcia ogromnych gadów. Faktem jest, że dinozaury nagle znikły z Ziemi wiele milionów lat temu i nikt nie ma prawa temu zaprzeczyć. Co jednak, jeśli okaże się, że dinozaury żyły jeszcze tysiące, a nie miliony lat temu?


Szkielet Akrokantozaura
Akrokantozaur Fot/Famille Wielosz-Caron
Herezja. Co nauka przypieczętowała, nikomu pieczęci nie wolno zrywać. Choćby nawet znalazły się dowody, należy je zniszczyć, a jeśli się nie da, wyśmiać lub zniszczyć heretyka.

Światowej sławy profesor paleontologii Edgar Dacqué u szczytu swej świetlanej kariery, opublikował książkę Urwelt, Sage und Menschheit (Pierwotny świat, legenda i ludzkość), w której opisał możliwość współistnienia ludzi i dinozaurów. Praca budziła kontrowersje i oburzała świat nauki. Ogólnie twierdzenie, że ludzie i dinozaury żyli w tym samym okresie, było nie do przyjęcia. Choć Dacqué był także cenionym filozofem to do tematu współistnienia ludzi i dinozaurów podchodził z czysto naukowego punktu widzenia, a swoją teorię podtrzymywał i umacniał. Skutkiem tej herezji w świecie nauki stracił katedrę i został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Co nauka zapieczętowała, tego zrywać nikomu nie wolno.

Ale czy są dowody na to, że człowiek nie mógł współistnieć razem z dinozaurami? Czy są dowody na to, że dinozaury całkowicie wyginęły 65 000 000 lat temu?

Akrokantozaur (Acrocanthosaurus) żył na obecnych terenach Ameryki Północnej w połowie okresu kredowego, około 125–100 milionów lat temu. Był jednym z największych teropodów, osiągając do 12 metrów długości przy masie dochodzącej do 6 ton. Odnalezione szczątki Akrokantozaura przy rzece Paluxy w Teksasie, zostały poddane skrupulatnym badaniom przez amerykańskich naukowców pod kierownictwem H.R. Millera. Te same szczątki badały dwie niezależne ekipy naukowców, ale o tym, dlaczego, będzie mowa poniżej. Jako że badano szczątki prehistorycznego jaszczura, rzecz jasna uczeni musieli przyłożyć wielką wagę do ustalenia wieku pochodzenia skamieniałych kości. Ekipa H.R. Millera posłużyła się metodą węgla 14C (datowanie izotopowe) oraz przeprowadziła pomiary spektroskopem masowym. Wyniki wprawiły ekipę naukowców w szok. Wiek skamieniałych kości oszacowano na 36 000 - 32 000 lat. Wiek próbki obliczony na podstawie rozkładu izotopu promieniotwórczego nie jest dokładny, dlatego że zawartość atmosferycznego 14C nie była stała, lecz zmieniała się w wyniku zmian aktywności słonecznej. Jednakże według oficjalnej wersji Akrokantozaur żył na Ziemi około 125 - 100 milionów lat temu i takich mniej więcej wyników się spodziewano, a metoda 14C nie jest aż na tyle niedokładna, chociaż ogólnie wiadomo, że im starszy badany obiekt, tym pomiar może być mniej dokładny. Badania wykonane spektrometrią mas, techniką analityczną zaliczaną do metod spektroskopowych, której podstawą jest pomiar stosunku masy do ładunku elektrycznego danego jonu, potwierdziła przedział 36 000 - 32 000 lat. Powstaje dylemat wielkiego kalibru. Co przyjąć za fakt? Czy możliwe, aby dinozaur żył jeszcze 30 000 lat temu? Wszakże powinien zniknąć z powierzchni ziemi 100 milionów lat temu.

Pomiary powtórzyła druga niezależna ekipa naukowców, mając pewność, że poprzednie pomiary były błędne. Nic z tego. Ostatecznie ustalono, że kości liczą 23 700 - 25 750 lat. Dwie ekipy naukowców, dwie serie pomiarów i jeden wielki szok naukowców. Akurat ten konkretny Akrokantozaur, do którego należały badane kości, musiał żyć stosunkowo całkiem niedawno. Sprawa została opisana w Factum 2/1993, gdzie naukowcy biorący udział w badaniach szczątków wypowiadali się dość znacznie, ale darmo szukać rozgłosu tej sprawie. Wszak to naukowa herezja, a co nauka zapieczętowała, nikomu pieczęci zrywać nie wolno. Nie mówiąc już o tym, że gdyby niedawny żywot dinozaura przyjąć za fakt, zagrożona jest nietykalna teoria ewolucji, a historię trzeba by pisać na nowo. Noble rozdane i nikomu nie wolno nic zmieniać, nawet kosztem prawdy.

Ale czy wszystko da się zatuszować?

Padlina wyłowiona przez japoński kuter
Fot/paleo.cc
W 1977 r. załoga japońskiego kutra Zuyio-maru wyłowiła w okolicach Christchurch (Nowa Zelandia) tajemniczą padlinę, która żywo przypominała plezjozaura. Stwór posiadał długą szyję, wielkie płetwy i masywny ogon. Z powodu nieprzyjemnych skutków rozkładu ciała kapitan kutra nie zdecydował się zabrać go do kraju. Zabrano próbki ciała i odcięte płetwy. W Japonii przebadali je prof. Shikama z Krajowego Uniwersytetu w Jokohamie oraz dr Yasuda z Tokijskiego Uniwersytetu Morskiego, którzy orzekli, że należałą one do nieznanego nauce stworzenia, być może plezjozaura.






Padlina wyrzucona na brzeg w Nowej Zelandii w 2013 r.
Fot/YouTube
W 2013 r. na plaży wybrzeża Nowej Zelandii odnaleziono wyrzucone przez morze ciało stwora nieznanego gatunku. Drapieżnik miał około 9 metrów długości, a ze szczęki wystawały wielkie i ostre kły. Celem uspokojenia opinii publicznej, biolodzy morscy podali do wiadomości, że ciało należy do... orki. Pieczęci zrywać nie wolno.

Doniesień o niezidentyfikowanych, nieznanych nauce ciałach wyrzucanych przez morze jest mnóstwo. Nie wszystko da się zatuszować, a uczeni niechętnie przyznają, że niewiele wiedzą o życiu w oceanach. Niezbadane jest życie na lądzie w miejscach trudno dostępnych dla człowieka, jak lasy równikowe czy wysokogórskie rejony Himalajów, a nawet na Syberii, a co mówić o niedostępnych głębinach morskich. Od czasu do czasu dowiadujemy się o dziwnych stworach nieznanych nauce. Skąd one się biorą i dlaczego tak mało o nich wiemy? Być może to zmutowane stwory pradawnych cywilizacji, które były tak rozwinięte, że zabawy genetyczne nie były im obce.

29.09.2018

Burza magnetyczna a upadek cywilizacji



Czy potężna burza magnetyczna może doprowadzić do globalnej katastrofy, która może zagrozić upadkiem cywilizacji? Pomimo że naukowcy uspokajają, twierdząc, iż mamy zabezpieczenia i systemy wczesnego ostrzegania, wszystko wskazuje na to, że jednak mamy czego się obawiać.


Koronalny wyrzut masy na Słońcu
Koronalny wyrzut masy Fot/NASA Flickr
Wieści o końcu świata dawno przeszły już w zbiór teorii spiskowych, pomimo że niejeden człowiek, może dzięki sile zabobonu, zawsze będzie brał je na poważnie. Być może i dobrze, gdyż na zimne trzeba dmuchać, a każde potencjalne zagrożenie zbadać. Każdy z nas przeżył już niejeden koniec świata i zapewne przeżyje jeszcze kilka. Czy to dla wywołania taniej sensacji, czy dla nieuczciwego zysku informacje o kolejnych datach następnych końców świata będą powtarzały się zawsze wtedy, gdy świat ochłonie po poprzednim, niespełnionym proroctwie. Przepowiadane daty kolejnych zniszczeń naszej planety bez żadnego uzasadnienia, zamknijmy zatem w zbiorze teorii spiskowych, gdzie ich miejsce, a zajmijmy się tym, co faktycznie może zagrozić naszej cywilizacji, ale jednocześnie bardzo często zagrożenia te ignorujemy. Prawdziwych zagrożeń może dlatego nie bierzemy na poważnie, gdyż ludzkość przesiąknięta jest licznymi fałszywymi proroctwami niespełnionych proroków.

Mówiąc o końcu świata, najczęściej wyobrażamy sobie coś, co całkowicie zniszczy naszą planetę, czyli zagłada totalna. Do wyboru mamy całą gamę gadżetów apokaliptycznych i całą gamę najczarniejszych scenariuszy. Od komet lub asteroid, które mają zniszczyć Ziemie, aż po bardziej przyziemne scenariusze jak globalne potopy czy katastrofalne w skutkach ochłodzenie klimatu. I nic w tym dziwnego, albowiem najbardziej obawiamy się znanych nam żywiołów. Nikt jednak nie bierze pod uwagę tego, że destrukcja cywilizacji może mieć całkiem inny wymiar, a jak się okazuje, jest on bardziej prawdopodobny niż nam się wydaje.

Człowiek po upadku z niewielkiej wysokości, najczęściej odniesie niewielkie obrażenia i szybko zapomni o incydencie. Gdy wejdzie wyżej i spadnie z większej wysokości, obrażenia będą już poważniejsze. Nieudana próba osiągnięcia jeszcze większej wysokości zakończy się co najmniej kalectwem, a nawet śmiercią. Porównanie to ma ogromne znaczenie, jeśli mówimy o końcu lub zagładzie cywilizacji. Musimy sobie uświadomić, na jakiej wysokości jest dzisiejszy człowiek, aby dostrzec skutki potencjalnego upadku.

Żyjemy w czasach ogromnie rozwiniętej technologii w niemal każdej dziedzinie. Wokół naszej planety krążą sztuczne satelity, dzięki czemu nie tylko mamy szybki przekaz informacji z jednego kontynentu na drugi, systemy precyzyjnej nawigacji, posiadamy komputery o ogromnej mocy obliczeniowej, elektronika i komputeryzacja odbija się w każdym aspekcie naszego życia i już nawet nie potrafimy wyobrazić sobie życia bez zwykłego smartfona, a co mówić o dobrodziejstwach nowoczesnych systemów nie tylko w fabrykach, ale nawet w naszych mieszkaniach. Dawno porzuciliśmy myśl o tym, jakby to było, gdyby zamiast ulicznych latarni płonęły pochodnie, a nasze domy oświetlały lampy naftowe. Co tu więcej pisać na ten temat, podczas gdy większość z nas nie potrafiłaby żyć bez codziennego logowania do ulubionego portalu społecznościowego, co sprawia, że nigdy nie wyobrazi sobie życia bez... Właśnie, życia bez dobrodziejstw naszego rozwoju cywilizacji, który nie miałby szans bytu bez ogromnej ilości energii, przekładanej na każdą dziedzinę życia codziennego pojedynczej jednostki, jak i całego światowego społeczeństwa.

Człowiek wszedł zatem bardzo wysoko, a upadek z takiej wysokości będzie z pewnością bardzo dramatyczny. Czy jednak do takiego upadku może dojść, i to niespodziewanie z dnia na dzień? Owszem, śmiało można powiedzieć, że zagrożenie jest bardziej realne, niż się nam to wydaje, ale wolimy nie przyjmować tego do wiadomości.

Burza magnetyczna z roku 1859 – Efekt Carringtona.


1 września 1859 r. angielski astronom amator Richard Christopher Carrington zaobserwował rozbłysk słoneczny, który, utworzył koronalny wyrzut masy (CME). Obłok dotarł do Ziemi po zaledwie 18 godzinach, podczas gdy zazwyczaj czas ten wynosi około 3–4 dni. Burza słoneczna zawsze niesie za sobą ogromne ryzyko dla Ziemi z tego powodu, że podczas rozbłysków słonecznych emitowane są ogromne ilości energii w postaci fal elektromagnetycznych (od gamma do radiowych) oraz strumienie cząstek (elektronów, protonów, jonów). Burza słoneczna z roku 1859 była najsilniejszą burzą odnotowaną przez człowieka, ale należy brać pod uwagę, że w akurat ta dziedzina badań naukowych jest bardzo młoda, co sprawia, że nie mamy możliwości zasięgnąć informacji z dalszej przeszłości. Burza słoneczna z 1859 r. była przyczyną jednej z najsilniejszych burz magnetycznych na Ziemi, które dotychczas odnotowano. W roku 1859 pod względem technologicznym człowiek stał kilkanaście pięter niżej, niż jesteśmy dziś. Burza magnetyczna z tamtego okresu, chociaż bardzo intensywna, zbytnio zagrozić cywilizacji nie mogła, a jednak zaburzenia ziemskiego magnetyzmu spowodowały awarie sieci telegraficznych w całej Europie i Ameryce Północnej. Zorza polarna widoczna była wówczas na całym świecie, a jak wiadomo jest to zjawisko zarezerwowane dla rejonów w pobliżu biegunów magnetycznych Ziemi, a sama zorza polarna ma silne pole magnetyczne o charakterze dipolowym (dwubiegunowym). Jak silne ma to znaczenie dla człowieka wysoko rozwiniętego może świadczyć to, że w roku 1859 dochodziło do samoczynnych zapłonów papieru w telegrafach, a pomimo odłączenia baterii, prąd był tak silny, że pozwalał na przesyłanie wiadomości telegraficznych.

Jakie istnieją zagrożenia, gdyby burza magnetyczna nastąpiła dzisiaj o podobnej intensywności co opisana wyżej? Burza wielkości tej z 1859 roku mogłaby zniszczyć cały system energetyczny krajów uprzemysłowionych. Naprawa wymaga wymiany spalonych transformatorów, których okres produkcji jest dość długi. Pamiętajmy, że mowa tu o spalonych transformatorach we wszystkich rozwiniętych krajach, a czasochłonna produkcja nowych transformatorów wymaga surowców i przede wszystkim energii, której przecież brak. Reakcja łańcuchowa zależnych od siebie czynników sprawia, że bez energii nie jesteśmy w stanie produkować energii, a problem nie jest lokalny, ale globalny. Podobna sytuacja miała miejsce w roku 1989, gdy znacznie słabsza burza magnetyczna zniszczyła transformatory wysokiego napięcia jedynie lokalnie, a wiedzieć należy, iż sieci energetyczne w Europie są ze sobą mocno powiązane, co grozi reakcją łańcuchową – awaria części sieci pociąga za sobą przeciążenie innych fragmentów i kolejne awarie. Burza z sierpnia 1989 roku zakłóciła działanie komputerów, powodując wstrzymanie handlu na giełdzie w Toronto, a 6 milionów mieszkańców pozostało bez energii. Skutki ekonomiczne były bardzo poważne, a burza magnetyczna wcale nie była aż tak intensywna.

A co z ochroną? Oprócz systemów wczesnego ostrzegania, które i tak na niewiele w takich okolicznościach się zdadzą, żadnej innej ochrony nie ma. Nie ma zapasów transformatorów i nie ma skutecznej ochrony przed kolejną, porównywalnie silną burzą magnetyczną, która została odnotowana w roku 1859. Bez energii nie ma cywilizacji takiej, do jakiej zostaliśmy przyzwyczajeni dziś.

Jakie jest ryzyko, że podobna burza magnetyczna nastąpi w przyszłości? Na podstawie badań azotanów w rdzeniach lodowców wiemy, że bardzo silne burze słoneczne nawiedzały Ziemię co około 500 lat. Burze słoneczne na Słońcu o takiej intensywności jak ta, która wywołała burzę magnetyczną na Ziemi w roku 1859, występują co około 150 lat. Słońce jednak jest niezbadane i praktycznie nic nie wiemy o reakcjach zachodzących w naszej gwieździe. Nawet jeśli niektórzy naukowcy przewidują, że częstotliwość tak silnych burz słonecznych występuje cyklicznie co 150 lat, to jak najbardziej żyjemy w okresie ogromnego ryzyka. Pamiętajmy jednak, że nauka o Słońcu dopiero raczkuje, a samo Słońce jest nieprzewidywalne. Pomimo że heliofizyka w ostatnim czasie bardzo się rozwinęła, wciąż nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć. Kolejna gigantyczna burza słoneczna ma prawo nastąpić bez ostrzeżenia każdego dnia.

Zagłada ludzkości nam nie grozi, ale na pewno nieprzewidywalny w skutkach chaos pod każdym względem. Nie będzie nie tylko Facebooka, ale także oszczędności na naszych kontach bankowych, a ludzie na całym świecie zaczną być uczestnikami takich wydarzeń, które dotknęły mieszkańców Canneto di Caronia w latach 2004 i 2014, które były skutkiem działania niewytłumaczalnie silnego pola elektromagnetycznego.

9.09.2018

Imigracyjna polityka PiS




Imigracyjna polityka partii Prawo i Sprawiedliwość najwyraźniej dąży do destabilizacji Polski oraz działa na niekorzyść Polaków we własnym kraju. Pytanie tylko, czy PiS robi to świadomie i celowo, czy raczej politycy sami nie wiedzą jakie piekło fundują własnym rodakom.


Imigranci masowo napływający do Europy
Imigranci Fot/YouTube
Wygrane wybory parlamentarne w roku 2015 partia Prawo i Sprawiedliwość zawdzięcza wielu czynnikom, które na to się złożyły. Rzecz jasna najbardziej na sukces PiS wpłynęły te obietnice, które nie zostały w ogóle spełnione lub zostały wypaczone w taki sposób, aby wyborca odczuł, że coś dostał, ale jednocześnie nie dostrzegł, iż w rzeczywistości niczego nie dostał, a kupił. A to już ogromna różnica. Nie oszukując się, choć wielu kibiców partii PiS odda życie za bezsensowny sprzeciw, Prawo i Sprawiedliwość wybory wygrała dzięki sile głosów najniższej klasy społecznej, czyli pracowników pracujących na umowach śmieciowych z szablonową stawką najniższą krajową aż do emerytury, przeciwników wysokich podatków za rządów PO/PSL oraz przeciwników polityki migracyjnej. W rzeczy samej na partię Prawo i Sprawiedliwość wyborcy głosowali także z innych powodów, chociażby tylko dlatego, by usunąć od władzy ośmioletnie rządy koalicji PO/PSL, to jednak powyższe trzy czynniki najmocniej wpłynęły na sukces PiS, gdyż wyborcy chcieli zmian głównie dla własnego dobra.

W najśmielszych snach nie spodziewali się jednak, że głosując na PiS otworzą Puszkę Pandory, oraz że doprowadzą do spełnienia przepowiedni dotyczących zalania świata (w tym przypadku Polski) żółtą rasą, które wieściła królowa Saby.

Nie oszukujmy się i powiedzmy to głośno – wyborca ma w czterech literach budżet państwa, a jedyny budżet, który go interesuje, to budżet własny. Wyborca głosujący na PiS spodziewał się przede wszystkim wyższych zarobków, pracy na legalnych, pełnowartościowych umowach o pracę z faktyczną stawką, a nie najniższą krajową, obniżenia kosztów pracy oraz podatków, i spodziewał się, że nie będzie musiał wyjeżdżać za chlebem do pracy do wyżej rozwiniętych krajów Unii Europejskiej. Podkreślam – Unii Europejskiej, a nie poza jej granicami. To ma duże znaczenie, gdyż Polacy obserwowali tragiczne skutki przyjmowania imigrantów spoza Unii Europejskiej przez kraje Europy Zachodniej. Polacy nie chcieli w Polsce ani uchodźców, ani też imigrantów zarobkowych, przybywających z krajów poza granicami UE.

Mijają trzy lata rządów PiS i co obserwuje wyborca? Umowy śmieciowe kwitną w najlepsze, wprowadzane są nowe „podatki” pod przykrywką innego ich nazewnictwa oraz z każdym miesiącem, tygodniem i dniem, wciąż nową liczbę imigrantów zarobkowych spoza granic Unii Europejskiej. Pamiętajmy, że partia Prawo i Sprawiedliwość mocno potępiała politykę migracyjną i równie mocno podkreślała, że w Polsce imigrantów spoza Unii Europejskiej nie będzie.

Pomińmy kłamstwa dotyczące podatków i umów śmieciowych, a zajmijmy się kłamstwem w sprawie polityki migracyjnej.

Liczba imigrantów z Ukrainy nie zaskakuje już nikogo, gdyż to właśnie rząd PiS na nich jako pierwszych, skupił całą swą politykę migracyjną. Nie trzeba podawać za dowód statystyk, albowiem pracownicy z Ukrainy przeniknęli do firm w każdym mieście i stopniowo ta liczba zwiększa się z każdym miesiącem. Mało już jest firm w Polsce, w której nie pracują pracownicy z Ukrainy. Rząd jednak posunął się dalej w swej migracyjnej polityce i planowane są liczniejsze, masowe nabory rąk do pracy z Wietnamu, Indii, Filipin, Tajlandii oraz innych krajów w tym również tych, gdzie dominuje kultura muzułmańska. Religia i kultura jednak odgrywa tu znacznie mniejszą rolę, gdyż Polak powinien zwrócić uwagę na coś, co jest przed nim skutecznie ukrywane. Konsekwencje polityki masowej imigracji. A nowa ustawa o rynku pracy przewiduje, że fala migracyjna będzie liczona w milionach.

Wyimaginowany brak polskich pracowników.


Rząd PiS stwierdza w swych tłumaczeniach, że w Polsce brakuje rąk do pracy, a bezrobocie spada. Nie mówi jednak otwarcie dlaczego? Otóż tu należy podkreślić, że bezrobocie maleje, ale jedynie wirtualnie. Politycy PiS ukrywają, że pracownik mający na karku komornika czy firmę windykacyjną, dzięki temu, że PiS nic nie zrobił ze śmieciówkami, polski pracownik zmuszany jest do pracy na czarno. Gdyby PiS zlikwidował umowy śmieciowe, komornik pracownikowi pracującemu na umowie o pracę, zabierałby nieznaczną sumę, co opłacałoby się pracownikowi pracować legalnie. A tu trzeba koniecznie jasno powiedzieć, że zdecydowanie największa liczba dłużników, długi swe mają na skutek małych zarobków. Pracownik zarabiający najniższą krajową musi w końcu zaplątać się w pętle kredytowe w parabankach. Opisałem to szerzej w notce Demokracja orwellowska. Dodam tu jedynie, że jeśli dłużnik swoje dochody czerpie z umowy zlecenia bądź umowy o dzieło, komornik ma prawo zająć całą jego pensję. Takie umowy dla pracownika fizycznego są zwykłymi śmieciówkami i każdy normalny człowiek będzie unikał pracy na takich umowach z obawy, iż zostanie mu odebrany cały zarobek. Nikt z rządu nie bierze tego pod uwagę, mówiąc z uśmiechem o spadku bezrobocia. Zadłużony pracownik zmuszany jest taką polityką do pracy na czarno, a według polityków PiS bezrobocie zmalało. Ten pracownik jednak nadal jest pracownikiem, ale nierejestrowanym z tego powodu, aby komornik nie odebrał mu tego, co zarobił.

Czy się mylę? Czy ktoś, z kibiców partii Prawo i Sprawiedliwość stwierdzi, że takich pracowników jest znikoma ilość? Jak wynika z badań BIG Info Monitora i Biura Informacji Kredytowej liczba dłużników rośnie, a na koniec roku 2017 było ich ponad 2,5 mln. Oznacza to, że co najmniej 2 miliony Polaków odrzuci legalną pracę na śmieciówce zlecenie, śmieciówce o dzieło i każdej innej umowie cywilnoprawnej, na rzecz pracy na czarno.

Jasno z tego wynika, że spadek bezrobocia jest tylko wirtualną próbą zatuszowania faktów. Manipulacją, by porażka stała się publicznym sukcesem. Wystarczy jedynie dać gwarancję zadłużonemu pracownikowi, że komornik nie zabierze mu całej pensji a jedynie małą część, wówczas statystyki dotyczące bezrobocia diametralnie zmienią się na niekorzyść wyimaginowanych sukcesów partii PiS. Ale tu znowu jest kolejny dylemat. Aby było to możliwe, PiS musiałby przyznać się do porażki z umowami śmieciowymi, i zmienić je na umowy o pracę. To znowu wiąże się z obniżeniem kosztów pracy i zmusza do obniżki podatków. Można powiedzieć, cała reakcja łańcuchowa zależnych od siebie kłamstw czyni, iż PiS musi trzymać się swojej brudnej drogi. Tracą oczywiście Polacy i cała Polska, ale kogo z polityków to obchodzi? Ważniejszy wyimaginowany sukces.

Zagrożenie imigracyjne wynikające z zasiedleniem.


Nie jest tajemnicą, że pomimo licznych zapewnień polityków PiS, w Polsce istnieje bardzo duży problem z mieszkaniami. Inflacja, a co za tym stoi wzrost cen i podnoszenie podatków sprawia, że problem ten wciąż się pogłębia. Nie jest tajemnicą też, że w związku z powyższym podskoczyły ceny za wynajem mieszkań, a przecież Polacy we własnym kraju też chcą mieć mieszkanie. Z płacy minimalnej niestety Polaków nie stać na wynajem mieszkania. Mówiąc szczerze, to z płacy minimalnej Polaka nie stać na to, by nawet skromnie żyć, a co mówić o własnym mieszkaniu lub wynajęciu drogiego mieszkania. Inflacja sprawia, że te mieszkania będą jeszcze droższe.

Szacuje się, że już w Polsce jest 2-3 miliony Ukraińców, którzy mieszkać gdzieś muszą. Nowa ustawa o rynku pracy przewiduje na początek, że nowa fala imigrantów to ponad 3 miliony pracowników, którzy rzecz jasna też muszą gdzieś mieszkać. Rząd gdzieś zakwaterować ich musi, a tymczasem Polacy z całego kraju od całkiem niedawna donoszą, że istnieje coś w rodzaju eksmisji polskich rodzin z mieszkań komunalnych za niewielkie długi, wynikające tylko i wyłącznie z powodu głodowych zarobków w Polsce. Czy taka polityka ma na celu oczyszczenie mieszkań na rzecz nowych imigrantów? Pytanie to pozostawiam bez odpowiedzi i do oceny przez rodaków.

Zagrożenie ekonomiczne.


Faktem niezaprzeczalnym jest, że migracja ma na celu poprawę bytu imigrantów, a przez to ich rodzin w ich rodzimych krajach. Naturalne jest zatem, że imigrant pracujący w Polsce zawsze będzie wydawał minimum niezbędne do przeżycia, a większość swojego dochodu będzie wysyłał do swego kraju, skąd przybył. Znamy to wszyscy. Polacy z powodu głodowych pensji również emigrują za chlebem do krajów rozwiniętych w Unii Europejskiej. Znamy doskonale również scenariusz, jak to dzieje się z pracownikami z Ukrainy, którzy już pracują w Polsce. Zawsze minimum tu, a maksimum na wysyłkę. Dzięki temu nieświadomie wspieramy ukraińską gospodarkę, o czym ukraińskie media chwalą się na cały świat.

I co z tego wynika złego? Oczywiście fakt bardzo słabej złotówki w stosunku do euro. Żaden normalny Ukrainiec nie wysyła na Ukrainę taniej złotówki, ale kupuje tu w Polsce mocne euro, za które jest zdecydowanie większa przebitka. Przysyłane przez Polaków euro z Zachodu zaczyna wyrównywać się z euro, które Ukraińcy wysyłają na Ukrainę. Polacy nie chcą wracać do Polski, gdyż PiS niczym nie zachęca ich do powrotu, więc większość Polaków decyduje się więcej wydawać mocnych funtów w Wielkiej Brytanii i euro w krajach, gdzie ta waluta obowiązuje, niż wysyłać zarobione tam pieniądze do Polski. Napływ obcej i mocnej waluty się zmniejsza. Odpowiednio Ukraińcy pracujący w Polsce zarabiają więcej, co sprawia, że więcej wysyłają euro na Ukrainę. Odpływ euro jest wyższy, a to sprawia znowu, że euro w Polsce topnieje jak lód na wiosnę. Taki scenariusz odnotowujemy już dziś, jeszcze przed napływem nowej, wielomilionowej fali imigrantów. Czy trzeba tłumaczysz, co to oznacza w przyszłości, gdy nowi imigranci przybywający do Polski w milionach pomnożą wypływ mocnej waluty z Polski? W skrócie – bilans płatniczy zaczyna się chwiać, złotówka staje się coraz słabsza, wyczerpują się rezerwy walutowe, niekończąca się reakcja łańcuchowa podwyżek cen i podatków, odpływ inwestorów, a na koniec pozostaje ratowanie się nowymi, bardzo drogimi pożyczkami oraz finansowy krach. Grecja bis.

Ponawiam pytania postawione na początku notki, czy politycy partii Prawo i Sprawiedliwość nie mają świadomości, co czynią, czy raczej jest to celowe działanie? Nie bardzo przekonuje mnie, że politycy nie mają pojęcia o zagrożeniach. Analogicznie natomiast pozostaje druga, gorsza opcja, iż doprowadzają do tego celowo. A jeśli celowo, to jaki mają w tym cel? Destrukcja kraju? Komu na tym zależy i dlaczego? Może ma to taki sam cel jak polityka migracyjna na Zachodzie Europy? Destrukcja Europy? Niczego nie wykluczam, ale obserwując polskich polityków splatanych coraz częściej z politykami z Izraela, na myśl przychodzi tylko stare powiedzenie:
Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
A kim jest ten trzeci? Odpowiedź może być ukryta między wierszami w zdaniu powyżej. Wystarczy tylko czujnie obserwować wydarzenia, które rozgrywają się w tle sztucznej mgły tematów zastępczych, które zawsze mają na celu ukrycie przed narodem spraw najistotniejszych.