22.12.2019

Ukrywana technologia prekolumbijska

Oficjalnie wszyscy znamy historię krajów Ameryki Łacińskiej przed ich zniewoleniem przez Hiszpanię i Portugalię. Imperium Inków słynie z doskonałej znajomości chirurgii, rolnictwa, astronomii czy architektury, ale jednocześnie uznaje się, że Inkowie nie znali pisma i koła. Czy taka kolizja nie tworzy swoistego paradoksu?


Technologia prekolumbijska w Peru
Technologia prekolumbijska
Skoro zaczęliśmy od prymitywnych Inków oficjalnie nadal uznawanych za analfabetów, sprawdźmy dokonania kultury, która rzekomo nie znała jeszcze koła. Nadmienić tu jednak należy, iż Inkowie byli przedstawicielami najmłodszej kultury Ameryki Łacińskiej, co jest jednoznaczne, z tym że w świetle naukowego stereotypu, powinni być najmądrzejszą kulturą tuż sprzed europejskiej gorączki rabunku złota na masową skalę.  Rozwój wszak idzie w parze z czasem, a skoro Inkowie byli analfabetami, to ich przodkowie, lub poprzednicy, bo jedno z drugim nie musi się wiązać, musieli wykazywać się iście niewyobrażalną prymitywnością. Jak na ironię losu nas najbardziej będzie interesowała technologia tych najprymitywniejszych. Oczywiście nie grzeszę ironią, ale moimi atrybutami obronnymi są fakty, prawda i trzeźwe myślenie.

Odkrycie Machu Picchu przypisywane jest amerykańskiemu uczonemu, profesorowi Uniwersytetu Yale’a, Hiramowi Binghamowi, który trafił tam wraz ze swym przewodnikiem Melchorem Arteaga dopiero w 1911 r. Kłamstwo po raz pierwszy, bowiem niemiecki przedsiębiorca Augusto Berns, eksplorował Machu Picchu już w 1867 r., a miasto jest zaznaczone na mapach już od roku 1874. Istnieją też dokumenty świadczące o tym, że Augustin Lizarrag zwiedzał Machu Picchu w roku 1902. Dlaczego zatem przypisano kłamliwie miano odkrywcy Binghamowi? Odpowiedź jest prosta – wyprawę Binghama finansował Uniwersytet Yale i National Geographic z nastawieniem na rozgłos, sukces, zysk i... potrzebę napisania historii nie jaka zaistniała, ale jaką chciano napisać i rozpowszechniać. Świat przepełniony jest tego typu ewenementami, jak chociażby odkrycie Ameryki przez Europejczyków pomijając fakt, że wikingowie dotarli tam wieki wcześniej, patenty Edisona, który faktycznie był tylko cwanym biznesmenem kradnącym pomysły swoich pracowników, selekcjonowanie i niekiedy fałszowanie starych tekstów dla wygody i na korzyść Kościoła itd. Ale to już inny temat.

Cuzco
Oficjalnie uznaje się, że Machu Picchu wybudowano w 1450 r., co jest na tyle wątpliwe, że można taką informację wrzucić na półkę z kłamstwem odkrycia miasta przez Binghama. Dlaczego? Dlatego, że badania metodą radiowęglową wykazały, iż niektóre elementy miasta są starsze nawet o tysiące lat. Jakby tego było mało hiszpański prawnik i kronikarz Fernando Montesinos, który podróżując po Peru w XVII w., zbierał opowieści Inków z epoki przed barbarzyńskim najazdem Hiszpanów, podaje, że początki cywilizacji Inków sięgają około 950 roku p.n.e. Mamy zatem stare kroniki, w których Montesinos podaje szczegóły z chronologią władców podparte najnowszymi badaniami archeologicznymi, i... stanowczy głos ortodoksyjnej nauki mówiący, że imperium Inków trwało niespełna 200 lat. Machu Picchu o tyle jest ważnym w tym przypadku miejscem, gdyż Hiszpanie nigdy nie odnaleźli tego miasta, więc niczego nie mogli tam zniszczyć. A co mieli do zniszczenia? Może dowody wysoko rozwiniętej cywilizacji?

Głównym budulcem Machu Picchu jest twardy granit (7 w skali Mohsa), który jest niezwykle trudny w obróbce nawet przy dzisiejszej technologii. Warto tu przypomnieć, że Inkowie mieli nie znać koła i pisma. A jednak nie przeszkodziło im to w wycinaniu twardego granitu w doskonale równe linie i składaniu nawet 50 tonowych bloków w taki sposób, że nawet dzisiaj po burzy czasu nie da się w szczeliny wsunąć żyletki. Ponadto z nieznanych powodów zazwyczaj nie wycinali granitowych brył w równe bloki, ale dopasowywali je do siebie, stosując wieloramienne bryły. Jak tego mogli dokonać bez obliczeń, projektów, nie bojąc się nawet powiedzieć rysunków technicznych? Nie mogli, bo nie znali pisma i nawet koła. Tymczasem w Machu Picchu znajdujemy schody idealnie wycięte z jednej ogromnej bryły granitu. I wcale nie małe schody, bo o ponad stu stopniach. Co na to konserwatywna nauka? Skały zostały prawdopodobnie wycięte za pomocą tak zwanej techniki drewnianego klina: wywiercono w skałach otwory i wkładano do nich mokre drewniane kliny. Następnie konstruktorzy czekali, aż mokre drewniane kliny zamarzną. Lód o większej objętości niż woda wymusza na skale tworzenie się szczelin. Uwielbiam Latający Cyrk Monty Pythona, ale niestety wysiada on przy latającym cyrku konserwatywnej nauki. A jak wytłumaczyć uzyskanie idealnie gładkich powierzchni taką metodą oraz wieloramiennych brył, które musiały być dopasowane perfekcyjnie do sąsiadujących? Odpowiedzi brak.

Brama Słońca w Puma Punku
Brama Słońca
Odwiert, ale czym?
Zagadkowo przedstawia się także sprawa z tajemniczym Puma Punku w Boliwii, który znajduje się na wysokości około 3800 m n.p.m. Położenie obiektu jest bardzo istotne, bowiem w centralnym miejscu Puma Punku wznosiła się Brama Słońca, stojąca na ważącej 131 ton płycie z czerwonego piaskowca o wymiarach 7,81 × 5,17 × 1,07 m. Cała konstrukcja, ważąca około 450 ton składała się z wielu ściśle spasowanych monolitów o skomplikowanym kształcie, wymagającym stosowania wiedzy z zakresu geometrii wykreślnej. Boliwijski archeolog, naukowiec i historyk Arthur Posnanksy na podstawie orientacji astronomicznej przy uwzględnieniu zjawiska precesji obliczył, że budowla mogła powstać nawet 15 tysięcy lat temu. Grupa konserwatywnych naukowców trzymających władzę twierdzi jednak, iż nie jest to możliwe, podając wiek VI n. e., jako ostateczna granica narodzin budowli, a budowniczy mieli być równie prymitywni co w przypadku Machu Picchu. W porządku, ale w takim układzie powstaje pewna technologiczna kolizja. Nikt nie jest w stanie powtórzyć cudów budowlanych Puma Punku bez użycia dzisiejszych, nowoczesnych narzędzi, zwłaszcza że pewne elementy z charakterystycznymi wcięciami i otworami nie mogły powstać dla ozdoby, ale miały swoje przeznaczenie. Tu już nie tylko nie można się obyć bez wysoko rozwiniętej technologii, ale również nie jest możliwe, by powstało coś takiego bez perfekcyjnej wiedzy inżynierskiej. Wracając do masy elementów budowlanych o astronomicznej wadze. W tym przypadku jest pełna zgoda, iż budowniczowie dostarczali go z terenów w pobliżu jeziora Titicaca, odległego o 15 km od zabytku. Kto i w jaki sposób transportował tak masywne głazy? Kto zaprojektował tak skomplikowane elementy? Jaką technologią tak precyzyjnie obrabiano budulec? Labirynt pytań, a drogi do odpowiedzi brak.

Brak też odpowiedzi, w jaki sposób prymitywni mieszkańcy Ameryki Łacińskiej wykonali tak precyzyjne przedmioty, jak kryształowe czaszki lub figurki samolotów ze złota. O gigantycznych rysunkach na płaskowyżu Nazca, które widziane są jedynie z lotu ptaka, ewentualnie samolotu, już nawet nie wspominam. Cóż... mamy dwa wyjścia: oficjalnie uznajemy, że wpajana nam historia jest kłamstwem i piszemy ją od nowa, albo... dalej udajemy, że wszystko jest w porządku.

8.12.2019

Brat Jezusa, UFO i Madonna e San Giovanino

Istnieją dzieła sztuki, w których artysta najistotniejsze przedstawia na drugim planie. Z różnych powodów pragnie przekazać coś, co musi ukryć między wierszami. Pierwszoplanowy motyw często stanowi dymną zasłonę zakazanej informacji ukrytej w podtekście.


Dzieło Madonna e San Giovanino
Madonna e San Giovanino Foto: YouTube
Zdjęcie po lewej przedstawia dzieło nieznanego autora, zatytułowane Madonna e San Giovanino i jest wystawione w Palazzo Vecchio we Florencji. Obraz pochodzi z XV w. i wciąż jest tematem sporu o to, kto je namalował. Głównych podejrzanych jest kilku: Domenico Ghrirlandaio (1445-1494), Jacopo Sellaio (1441-1493), Sebastiano Mainardie (1466-1513) oraz Filippo di Tommaso Lippi (1406-1469).

Na pierwszym planie dzieła Maryja ma dłonie złożone do modlitwy i od strony bezwzględnej władzy kościelnej tamtych czasów jest wszystko w porządku. Ale, choć Kościół jeszcze nie ma się do czego doczepić, na tym porządek zostaje zachwiany, a w obraz zaczyna wkradać się ukryta tajemnica. Maryja z czułością spogląda na dwóch małych chłopców, z których jeden jakby próbował pomóc wstać drugiemu, a drugi patrząc na Maryję, wyciąga do niej lewą rączkę. Można śmiało przyjąć, że jednym z dzieci jest mały Jezus, ale kim jest drugie dziecko? Czyżby Jezus nie był jedynakiem? Dla Kościoła i znawców sztuki sprawa jest nadzwyczaj prosta: drugim dzieckiem ma być Jan Chrzciciel. Ale... takie wyjaśnienie jest tylko z pozoru proste, a już na pewno bardzo naciągane. Nie ma absolutnie żadnego dokumentu o Janie Chrzcicielu będącym jeszcze dzieckiem. Pojawia się on w Nowym Testamencie nagle już jako dorosła osoba. Poza tym Madonna e San Giovanino to nie jedyne dzieło, na którym artysta umieszcza Jezusa z braciszkiem. Jak się okazuje, podobny motyw jest dość częsty w dawnych dziełach sztuki. Tylko dla przykładu można tu podać obraz Perugina z 1490 roku Maryja z dzieciątkiem i drugim chłopcem, czy z 1506 roku dzieło Rafaela zatytułowane Madonna ze szczygłem. Zaś na obrazie z 1505 roku Madonna Terranuova, Rafael umieszcza aż trzech chłopców. W tym przypadku wyjaśnienie Kościoła jest jeszcze prostsze – oczywiście to nawiązanie do Trójcy Świętej. No jak można było o tym nie wiedzieć? Zapewne trzy zasady dynamiki Newtona zastąpiły fizykę Arystotelesa również ku czci Trójcy Świętej. Oczywiście to ironia, ale używam jej świadomie, gdyż z rodzeństwem Jezusa sprawa nie jest taka prosta i należy w tym przypadku liczyć się z tym, co ma do powiedzenia ezoteryka. Na podstawie tez austriackiego filozofa, wizjonera, gnostyka i antropozofa Rudolfa Steinera (1861-1925), Jezus faktycznie miał mieć rodzeństwo. Wiedza ta miała być bardziej powszechna w epoce renesansu, jednak Kościół skutecznie zatuszował fakty. A wiedzieć trzeba, że ówczesny Kościół miał do tego celu sprawdzone środki, co opisałem w notce Piąte – Nie zabijaj.

Steiner przytacza fragmenty Nowego Testamentu, gdzie mowa była o dwojgu dzieciach. Trzeba tu podkreślić, iż Biblia dla potrzeb i na zlecenie Kościoła była wiele razy przerabiana, co opisałem w notce Kłamstwa Kościoła. Według Steinera wzmianka o dwojgu dzieciach miała być w scenie Zwiastowania (Ewangelia według św. Łukasza) oraz w zapowiedzi narodzin syna, którą otrzymał Józef (Ewangelia według św. Mateusza). Przy czym istotne tu jest, że według Ewangelii Łukasza Dzieciątko Jezus pochodzi z linii Natana rodu Dawida, a według Ewangelii Mateusza Jezus pochodzić miał z linii Salomona. To bardzo istotne biorąc pod uwagę, że ewangelia Mateusza podaje motyw rzezi niewiniątek Heroda, przed którą Jezus z linii Salomona miał być uchroniony. A co to oznacza w praktyce? To, że Jezus z linii Natana urodzić się miał dopiero kilka miesięcy po narodzinach Jezusa z linii Salomona. Jakby tego było mało według zwojów z Qumran, które odkryte zostały stosunkowo niedawno, (1947 rok) nad Morzem Martwym wynika, iż lud żydowski oczekiwał dwóch, a nie jednego mesjasza. Oczywiście takie informacje są częściej tuszowane niż nagłaśniane, gdyż istnieje ryzyko powstania labiryntu niewygodnych dla Kościoła pytań. A to już może oznaczać dla Kościoła narodziny chaosu. Prawda może okazać się całkiem inna, niż ta wpajana nam przez setki lat, ale i tak Kościół rację musi mieć. Imperium Kościoła nie może pozwolić sobie na chaos. Zbyt bardzo się rozrósł – i obrósł piórka też.

Powiększenie obiektu w tle Madonny Foto: YouTube
Wróćmy jednak do dzieła Madonna e San Giovanino, gdyż na tym nie koniec tajemniczości obrazu. Za Madonną w tle widzimy niezidentyfikowany obiekt latający (UFO?), na który z ziemi wyraźnie przygląda się jakaś nieznana postać. Dla uwidocznienia, że nie jest to chmura lub naturalne zjawisko postać ta przysłania oczy, jakby obiekt go oślepiał niczym Słońce, a obok człowieka tego siedzi pies, który także spogląda w górę. Czyżby Madonna ze złożonymi dłońmi do modlitwy była jedynie pierwszoplanową mgłą maskującą prawdziwy sens dzieła? Autor obrazu w tamtych czasach musiał liczyć się ze stosem, jeśli Kościół dostrzegłby w obrazie to, co faktycznie chciał przekazać. Obiekt w tle Matki Boskiej (powiększone zdjęcie obiektu po prawej stronie) zbyt bardzo przypomina znane nam dziś zdjęcia UFO, a w XV wieku nie istniały żadne obiekty latające stworzone ludzką ręką. Co zatem faktycznie autor dzieła Madonna e San Giovanino chciał nam przekazać, ale boimy się pewne rzeczy nazwać po imieniu? W średniowiecznych kronikach znajdujemy mnóstwo relacji o niezidentyfikowanych obiektach latających. Szczegółowe opisy techniczne mitycznych statków latających znajdują się w staroindyjskich przekazach. Biblia opisuje podniebną podróż Eliasza, a Henoch w Księdze Henocha przedstawia szczegółowy opis opuszczenia Ziemi.
"Synu człowieczy, mieszkasz wśród ludu opornego, który ma oczy na to, by widzieć, a nie widzi, i ma uszy na to, by słyszeć, a nie słyszy, ponieważ jest ludem opornym".Księga Ezechiela 12,2.
Od nas samych zależy, czy pozbędziemy się klapek na oczach. My, którzy szczycimy się najinteligentniejszą formą życia na planecie Ziemia.

9.11.2019

Tajemnica Sarkofagu Cheopsa

Przesiąknięci konwencjonalną nauką żyjemy w świadomości, że nasi praprzodkowie byli bardzo prymitywni w każdej dziedzinie. Nie chcemy przyjąć do wiadomości, że ograniczeni w rozwoju ludzie czasów pradawnych, posiadali wiedzę znacznie szerszą, niż było to im potrzebne do przeżycia. Szczegółowe analizy a często wręcz dowody niewymagające wykopalisk, mówią nam całkiem co innego. Istnieją artefakty, które nie miały prawa powstać bez pomocy zaawansowanych technicznie narzędzi, a jednak istnieją.


Sarkofag w Komorze Królewskiej w Piramidzie Cheopsa
Sarkofag w Wielkiej Piramidzie Foto: Jon Bodsworth
Wydawać by się mogło, że siłą ludzkich rąk można dokonać wszystkiego. Przynajmniej takie przekonanie panuje wśród ortodoksyjnych naukowców, którzy niczym grupa trzymająca władzę nad oficjalnym scenariuszem wydarzeń ustala, co ma się znaleźć w podręcznikach do historii. A jeśli istnieją dowody na to, że ortodoksyjna nauka się myli, a historię trzeba pisać od nowa? Wówczas należy takie dowody zniszczyć lub ukryć w zatęchłych piwnicach muzeów przed światem powszechnej wiedzy ludzkości, gdyż nie zgadzać się z powszechnie ustalonym szkicem akademickiej nauki – to herezja. Problem jednak w tym, że pewnych dowodów ukryć się nie da.
"Macie oczy żeby nimi patrzeć, a niczego nie widzicie". – Ezechiel
O wielkich piramidach usianych na całym świecie napisano wiele tomów ksiąg. Oficjalna wersja ich przeznaczenia brzmi – grobowce władców. Najsłynniejsze piramidy znajdujemy w Egipcie, z których największa Piramida Cheopsa najpilniej jest badana. Jak wcześniej było wspomniane, siłą ludzkich rąk można dokonać wszystkiego. Przyjmijmy zatem, że tak, jak chce tego nauka, Wielką Piramidę budowano przez okres 20 lat, a przy jej budowie pracowało 100 tys. robotników. Jak uczeni na to wpadli? Wiedzą o tym od Herodota:
"Cheops na postawienie piramidy potrzebował dwudziestu lat. Wszystkim Egipcjanom kazał na siebie pracować. Jednym rozporządzono z łomów kamienia w górach arabskich włóczyć skały do Nilu, innym sprowadzone na łodziach przez rzekę kazał odbierać. Pracowało tak bez przerwy do stu tysięcy ludzi. Budowano zaś piramidę w kształt schodów". – Herodot
Nie będę tu spekulował na temat możliwości siły ludzkich rąk, które musiały precyzyjnie ustawić 2,3 miliona kamiennych bloków o wadze do 15 ton, ale pewne aspekty nie dają mi spokoju. Oficjalnie uznaje się, że piramidy to grobowce, z tym tylko, że cmentarzyskiem najważniejszych osobistości starożytnego Egiptu jest Dolina Królów, gdzie odnaleziono 84 grobowce. A w piramidach? Ze świecą szukać w piramidach zmumifikowanych zwłok królów i faraonów Egiptu. Wyjaśnienie jest proste – piramidy zostały ograbione! Oczywiście złodziejstwo to drugi najstarszy fach świata, ale... Złodziej nie jest takim idiotą, by zarabiać na życie, dźwigając kamienne bloki o wadze do 15 ton, i wie, co wynieść z grobowca, by się dorobić, a nie narobić. Brak skarbów w grobowcach przełknę zatem ze zrozumieniem, ale brak mumii? Nie. Dzisiaj coś takiego ma ogromną wartość, ale pradawni rabusie na zmumifikowanych zwłokach zarobić mogli jedynie karę śmierci. Co na to oficjalna nauka? Przecież w piramidach znajdują się sarkofagi. Fakt, ale czy na pewno miały one swoje właściwe przeznaczenie? Skoro mowa o Wielkiej Piramidzie, a tematem notki ma być starożytna technologia, to skupmy się na sarkofagu odnalezionym w Piramidzie Cheopsa.

Nie ma żadnych dowodów na to, że sarkofag w Piramidzie Cheopsa był miejscem spoczynku budowniczego piramidy, ale są dowody na to, że sarkofag ten został wykonany już w środku piramidy w Komorze Króla i... nosi wyraźne ślady użycia narzędzi znanych nam współcześnie. Granitowy blok o wymiarach (2,28 × 0,99 × 1,05 m) został precyzyjnie wyżłobiony w środku. Według współczesnej nauki nie powinno być to możliwe za czasów faraona Cheopsa, który według różnych wersji panował w latach 2620-2551 p.n.e. Tu już nie chodzi o siłę ludzkich rąk, ale o technologię. Granit jest bardzo trudny w precyzyjnej obróbce, a budowniczowie piramidy mieli tylko jedną szansę, gdyż wąskie wejścia nie pozwalały na wniesienie do Komnaty królewskiej kolejnego bloku o tych samych wymiarach. Jeden błąd i bryła pęka, a trzeba było uzyskać idealnie wypolerowane ściany od środka oraz dno z zachowaniem kątów prostych. Granit posiada 7. stopień w dziesięciostopniowej skali twardości Mohsa. Oznacza to, że precyzyjna jego obróbka jest możliwa tylko czymś twardszym. Według dzisiejszych uczonych budowniczowie piramidy posługiwali się narzędziami z brązu. Nie kwestionuję tego, ale należy podkreślić, że chodzi o obróbkę bloków z wapienia, a granit to nie wapień. W czasach historycznych granity były wypierane w zastosowaniu przez znacznie łatwiejsze w obróbce (bardziej miękkie) kamienie takie jak piaskowce, marmury, trawertyny, wapienie. Dopiero postęp technologiczny w XIX wieku pozwolił na pełne wykorzystanie granitu.

Szczegółowe badania nad sarkofagiem wykazały, że ten faktycznie nosi ślady użycia precyzyjnych narzędzi, jakimi posługujemy się obecnie, ale informacji tych uczeni nie rozgłaszają, gdyż dowodzi to, że historia nie ma prawa rysować się tak, jak sami ją napisali. Kto się przyzna, że niesłusznie otrzymał Nobla? Łatwiej wszak naciągać fakty, niż pisać historię od nowa. A jeśli sarkofag Cheopsa wcale nie miał być sarkofagiem, ale czymś w rodzaju sejfu? Co mogło znajdować się w środku? Może to, czego szukał Neil Armstrong w ekwadorskich jaskiniach tuż po tajemniczej wizycie na Księżycu?

27.10.2019

Duch z Raynham Hall

Stare fotografie mają w sobie to coś, co niektórzy nazywają duszą, używając oczywiście przenośni podkreślającej sentyment do utrwalonych obrazów sprzed wielu lat, kiedy jeszcze nikt nie marzył o technologii cyfrowej. Dusza wszakże jest wciąż elementem sporu pomiędzy nauką konwencjonalną a parapsychologią – nikt duszy nie widział, więc istnieć nie może, ale z drugiej strony nie jest to dowodem, że nie istnieje. Problem pogłębia się wtedy, kiedy na starych fotografiach utrwalony zostaje obraz ducha, a wszelkie próby udowodnienia fałszerstwa spełzają na niczym.


Zdjęcie ducha z Raynham Hall z 1936 r.
Brown Lady Foto: H. C. Provand/I. Shira
Zdjęcie bezpośrednio po lewej zostało zrobione we wrześniu w 1936 roku. Ma ono na celu ukazanie ducha „Brązowej Damy”, która nawiedza Raynham Hall w Anglii. Obraz jest powszechnie uważany za jedno z najlepszych i najbardziej przekonujących ze wszystkich znanych zdjęć duchów. W wielu publikacjach jest przedstawiany jako rzeczywisty fotograficzny dowód istnienia duchów.

Według legendy „Brown Lady of Raynham Hall” (Brązowa Dama z Raynham Hall) to duch lady Dorothy Walpole (1686–1726), siostry sir Roberta Walpole'a, powszechnie uważanego za pierwszego premiera Anglii. Była drugą żoną Charlesa Townshenda, który był znany ze swojego gwałtownego temperamentu. Historia mówi, że gdy Townshend odkrył, że jego żona dopuściła się przedmałżeńskiej zdrady z lordem Whartonem, uwięził ją w rodzinnym majątku w Raynham Hall w Norfolk w Anglii. Nigdy nie pozwolił jej opuścić swojej celi, nawet, by zobaczyć swoje dzieci. Pozostała tam aż do śmierci w 1726 roku. Jako oficjalną przyczynę śmierci podano ospę. Mało kto jednak w to wierzył, a z czasem zaczęły krążyć pogłoski sugerujące, że Dorothy Walpole złamała kark, upadając ze schodów. Oczywiście Townshend miał rzekomo jej w tym pomóc.

W ciągu następnych dwóch wieków duch Lady Townshend widziany był wielokrotnie. Ukazując się w Raynham Hall, świadczyło to, że nigdy nie opuściła swego miejsca uwięzienia nawet po śmierci. W 1835 roku zauważył ją pułkownik Loftus. Odwiedzał dom na święta Bożego Narodzenia i pewnej nocy szedł do swojego pokoju, gdy zobaczył postać stojącą przed nim w korytarzu. Postać miała na sobie brązową sukienkę. Próbował zobaczyć, kim była ta kobieta, ale ta tajemniczo zniknęła. W następnym tygodniu pułkownik Loftus ponownie zobaczył tę samą postać. Tym razem jednak lepiej jej się przyjrzał. Powiedział, że była arystokratyczną kobietą. Miała na sobie tę samą brązową satynową sukienkę, a jej skóra lśniła bladym blaskiem, ale ku jego przerażeniu oczy miała wyłupione.

Kolejnego doniesienia o obejrzeniu „Brązowej Damy” dokonał w 1836 r. kapitan Frederick Marryat, przyjaciel pisarza Charlesa Dickensa i autor serii popularnych powieści morskich, który postanowił spędzić noc w pokoju, w którym najczęściej widywano zjawę. Przyjrzał się obrazowi Dorothy i czekał na nią, ale tej nocy się nie pojawiła. Kilka dni później jednak szedł korytarzem na górze z dwoma przyjaciółmi, gdy nagle zobaczyli brązową kobietę. Niosła latarnię i minęła ich, gdy kulili się za drzwiami. Według Marryat'a uśmiechnęła się do nich w „diabelski sposób”. Cokolwiek miałoby to oznaczać.

19 września 1936 r. kapitan Hubert C. Provand, londyński fotograf pracujący dla magazynu Country Life i jego asystent, Indre Shira, robili zdjęcia w Raynham Hall, by zobrazować artykuł o tajemniczej zjawie. Jak się okazało, udało im się uchwycić obraz Brązowej Damy, która schodziła ze schodów. Zdjęcie zostało opublikowane w Country Life 16 grudnia 1936 r. i pomimo licznych prób udowodnienia fałszerstwa, nigdy nikomu się to nie udało.

Inne słynne zdjęcia ducha przedstawia lorda Combermere'a, który zmarł w 1891 r. Ciekawostką może tu być fakt, że Lord Combermere był gubernatorem Barbados. A Barbados słynie z tego, że w tamtejszych grobowcach dzieją się rzeczy, które przeczą ludzkiej logice, o czym szerzej w notce Tajemnice grobów w Barbados.

14.10.2019

La Pava – Twarze z Bélmez

O cudach zazwyczaj jest głośno, kiedy świadkom ukazuje się postać historyczna lub religijna. Ale czy to oznacza, że tylko znane postacie jak Jezus lub Matka Boska posiadają licencję do objawiania się? Jak się okazuje – nie. Przypadek samoistnie pojawiających się twarzy z Bélmez jest tego dobitnym dowodem.


Twarz z Bélmez w Hiszpanii
Twarz z Bélmez Foto: YouTube
Bélmez de la Moraleda to gmina w Hiszpanii, w prowincji Jaén, w Andaluzji, o powierzchni 49,44 km². Na ogół spokojna, gdzie mieszkańcy żyją własnym życiem. Zapewne o tej otoczonej gajami oliwnymi miejscowości nikt by do dzisiaj nie słyszał, gdyby nie pojawiające się w tajemniczy sposób budzące grozę twarze w domu pod numerem 5 przy Calle Real.

7.10.2019

Wzmożona aktywność asteroid – NASA ostrzega

W 2018 roku NASA ostrzegła, że nastąpił dramatyczny wzrost liczby obiektów w pobliżu Ziemi. W krótkim czasie zidentyfikowano ponad 18 000 pobliskich obiektów, a liczba ta ciągle rośnie o około kilkadziesiąt tygodniowo. Spotęgowana wykrywalność nowych potencjalnie niebezpiecznych obiektów dla Ziemi nie jest skutkiem nowych technologii, ale czegoś, czego NASA nie potrafi wyjaśnić.


Wizja asteroidy lecącej ku Ziemi
Foto: YouTube
Każdy z nas przeżył już co najmniej kilka zapowiadanych końców świata i zapewne jeszcze kilka przeżyjemy. Przywykliśmy do tego, że co jakiś czas ktoś ogłasza kolejny koniec świata, a my, słusznie zresztą, traktujemy taką informację z przymrużeniem oka. Informacje płynące z NASA nie mają nic wspólnego z zapowiedziami zagłady. Wręcz przeciwnie. NASA uspokaja, że nowe wykryte obiekty, które, pomimo że znajdują się w pobliżu Ziemi, to jest małe prawdopodobieństwo kolizji bardzo dużej asteroidy z naszą planetą. Jedyne, co może niepokoić, to zintensyfikowana liczba nowo wykrytych obiektów. Mówiąc wprost, wkraczamy w strefę, która objawia się, jak na razie przynajmniej, wzmożoną aktywnością asteroid.

Dlaczego mamy cztery pory roku wie każdy z nas. Ziemia obiega Słońce w ciągu jednego roku gwiazdowego, czyli 365 dni 6 godzin 9 minut i 9,54 sekund, przebywając w tym czasie drogę równą 939 887 974 km. Pozornie to bardzo dużo, ale jest to ruch cykliczny i wiemy, czego mamy się spodziewać w różnych miesiącach. Nikogo zatem nie dziwią upały w lipcu i mrozy w styczniu. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni i wiemy, że śnieg będzie padał w grudniu, a nie w lipcu choćby tylko dlatego, iż w grudniu śnieg padał rok temu, dwa lata temu, trzy lata temu... itd. Chociaż dziś już nie jest to takie pewne, gdyż całkiem możliwe, że zmiany klimatyczne idą w parze ze wzmożoną aktywnością asteroid, ale to już inny temat. Zanudzam co? Pewnie do tej pory tak, ale...

Oczywiście wiem, że wszyscy wiedzą, iż Ziemia wykonuje ruch obrotowy wokół Słońca, które nie stoi w miejscu, lecz wraz z Układem Słonecznym krąży wokół centrum Galaktyki. Orbita Słońca wokół Galaktyki przypuszczalnie jest eliptyczna, z dodatkiem perturbacji pochodzących od ramion spiralnych Galaktyki. To bardzo ważne, gdyż istnieje hipoteza, że przejścia Słońca przez ramiona spiralne o wyższej gęstości zbiegają się z masowymi wymieraniami na Ziemi, być może ze względu na wzrost liczby upadków ciał niebieskich wskutek bliskich przejść gwiazd. Tego już pamiętać nie możemy, ale doświadczyć tego mogły dinozaury. Pełne okrążenie centrum Galaktyki (rok galaktyczny) trwa około 225–250 mln lat i szacuje się, że dotychczas Słońce okrążyło je 20–25 razy. Jak wiemy, w co wkraczamy, krążąc wraz z Ziemią wokół Słońca, tak wiedzieć nie możemy, w co wkraczamy, krążąc wraz ze Słońcem wokół centrum Galaktyki.

Czy mamy czego się obawiać? Poniższa symulacja zaprezentowana przez NASA Jet Propulsion Laboratory mówi sama za siebie, a trzeba zwrócić uwagę, że video nie obejmuje roku 2019.


Pomińmy wszystkie wykryte obiekty i ustalmy zagrożenie na podstawie liczby bliskich przelotów obok Ziemi. Bliski przelot to dość duże zagrożenie, gdyż nigdy do końca nie można być pewnym, iż obiekt ominie Ziemię. Dla przykładu warto tu przytoczyć asteroidę 2019 SP3, która kilka dni temu niemal otarła się o Ziemię. W roku 2014 odnotowano 31 bliskich przelotów planetoid. W roku 2015 – tylko(?) 24. Rok 2016 to już przynajmniej 45 bliskich przelotów. W 2017 roku było już ich minimum 53. W roku 2018 Ziemię o włos minęły 73 potencjalnie niebezpieczne obiekty. Pamiętajmy, że planetoida 2018 AH została wykryta dopiero... kiedy już minęła Ziemię. A w tym roku? O tym głośno się nie mówi, a NASA uspokaja. Oceńmy więc sami, czy najsłynniejsza medialnie asteroida Apophis faktycznie minie Ziemię w bezpiecznej odległości w kwietniu 2029 roku.

22.09.2019

Neil Armstrong – UFO i Złota Biblioteka Obcych

Co może mieć wspólnego szanowany, trzeźwo myślący astronauta z ogólnie wyszydzanymi teoriami i wiarą w istnienie inteligentnych form życia w Drodze Mlecznej poza naszą planetą oraz z pobytem obcej cywilizacji na Ziemi w czasach pradawnych? Wydawać by się mogło, że kompletnie nic. A jednak nikt nie może mieć większej wiedzy na temat pozaziemskich cywilizacji niż ludzie, którzy Ziemię opuścili.


Zdjęcie z lądowania na Księżycu, udostępnione przez NASA.
Foto: NASA
Neil Armstrong stał się bohaterem nie tyle Stanów Zjednoczonych, ile całej ludzkości, gdy 21 lipca 1969 r. jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu. Telewizja przekazywała to wydarzenie milionom ludzi na całym świecie i cały świat mógł usłyszeć słynne zdanie Armstronga, kiedy dotknął stopą Srebrnego Globu: „🔊To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości”. Pomijając teorie spiskowe mówiące o tym, że Neil Armstrong i Edwin Buzz Aldrin nigdy nie byli na Księżycu (to całkiem inny temat), uznajmy, że misja Apollo 11 odniosła sukces w takim stopniu, jak jest to oficjalnie przedstawiane, a przekaz telewizyjny z lądowania na Srebrnym Globie był prawdziwy. Jak się później okaże bowiem, w tym przypadku ma to ogromne znaczenie.

Jak ogólnie wiadomo, by zostać astronautą, należy przejść szereg rygorystycznych badań. Pod tym względem NASA dokonuje selekcji niezwykle skrupulatnie. Kosmos jest tylko dla najzdrowszych i najsilniejszych tak fizycznie, jak i psychicznie. Chcąc zostać astronautą, badań lekarskich sobie nie kupimy, jak to jest powszechnie stosowane w Polsce podczas badań wstępnych, okresowych czy wysokościowych. Podkreślmy zatem jeszcze raz – Kosmos tylko dla najsilniejszych i najzdrowszych tak fizycznie, jak i psychicznie.

Oficjalnie uznaliśmy za fakt, że misja Apollo 11 osiągnęła sukces, lądując na Księżycu. Oficjalnie uznaliśmy za fakt, że astronauci Neil Armstrong i Buzz Aldrin jako pierwsi ludzie zdobyli Srebrny Glob. Oficjalnie uznaliśmy za fakt, że miliony ludzi na całym świecie oglądali to wydarzenie w swoich telewizorach. A skoro tyle faktów uznaliśmy za fakt, to siłą rzeczy musimy uznać za fakt jeszcze jeden przemilczany szczegół – dwuminutową przerwę w transmisji, która nie wynikła z przyczyn technicznych. Dlaczego zdecydowano się przerwać transmisję? Z uwagi na ówczesną siłę propagandy w samym centrum zimnej wojny musiało to być coś, co przewyższało sowieckie upokorzenie. Długie lata ludzkość łagodnie trawiła informacje o problemach technicznych, ale... z czasem wszystko ulega zmianie w takim stopniu, jak zmianie uległ sam Neil Armstrong. Czy miało to jakiś związek z przerwą w transmisji? A może Neil Armstrong kogoś lub coś dostrzegł na Księżycu? To z pewnością tłumaczyłoby jednocześnie przerwę w transmisji oraz wewnętrzną przemianę astronauty po zakończeniu misji Apollo 11. Świat miał się dowiedzieć o lądowaniu na Księżycu, a nie o tym, co Armstrong tam widział i o czym meldował na bieżąco. Nonsens!

Nonsens? A może jednak nie, o ile weźmiemy pod uwagę miliony odtajnionych dokumentów CIA. Agencja zdecydowała się na odtajnienie dokumentów, aby stać się bardziej wiarygodną. Nastąpiło to po wielu pozwach przeciwko CIA i apelach ze strony zwolenników wolnego dostępu do informacji. Wśród odtajnionych dokumentów znajdują się także akta dotyczące badań zjawiska UFO – od samych obserwacji, po relacje z porwań. Naiwny jednak człowiek, który uważa, że CIA odtajniła cały komplet. Pomimo tego, cieszmy się z tego, co mamy. A co mamy, co może interesować nas w tym wątku? Wypowiedź Neila Armstronga, że w chwili lądowania na powierzchni Księżyca załoga lądownika Eagle nie była jedynymi obecnymi tam inteligentnymi istotami.
Ich statki znacznie przewyższały nasz pod względem szybkości i technologii" – miał powiedzieć Armstrong.
Ogólnie wiadomo, że piloci samolotów pasażerskich milczą, jeśli dostrzegą na swym kursie Niezidentyfikowany Obiekt Latający, gdyż grozi to zawodową degradacją. A tymczasem Neil Armstrong melduje o UFO podczas lądowania na Księżycu? O czym zatem może meldować w chwili, kiedy stąpał po Księżycu, że zdecydowano się przerwać transmisję? Nieoficjalnie, według pracowników NASA, którzy zdecydowali się przerwać zmowę milczenia, miał zameldować, że na skraju krateru widzi inteligentne istoty oraz należący do nich sprzęt. Brzmieć to może jak tania teoria spiskowa, ale...

Po powrocie na Ziemię Neil Armstrong stał się całkiem innym człowiekiem. Do tej pory sceptyk co do istnienia inteligentnej formy życia w naszej części Kosmosu, nagle nabrał Dänikenowskiej pewności ich istnienia tak w naszym Układzie Słonecznym, jak i na samej Ziemi. Dużo czasu zaczął poświęcać na odnajdywaniu śladów pobytu obcej cywilizacji na Ziemi w zamierzchłej przeszłości. Jakby wiedział czego szukać i gdzie. Przekonany był, że Obcy zostawili na Ziemi ukryte informacje gdzieś w dżungli w Ekwadorze. Skąd mógł mieć nagle taką wiedzę? Nie odważę się na to pytanie odpowiedzieć wprost, ale...

W gęstej dżungli na wschodnim stoku Andów w prowincji Morona Santiago w Ekwadorze znajduje się jaskinia Cueva de los Tayos. Niejaki Juan Moricz twierdził, że zbadał Cueva de los Tayos w 1969 roku i odkrył tam stosy złota, starodawne artefakty oraz metalową bibliotekę. Wszystko to miało znajdować się w sieci wydrążonych sztucznych tuneli, które zostały stworzone przez zaginioną cywilizację. Wydawać się może, iż ludzi takich jak Moricz jest wiele i każdy z nich twierdzi, że coś, gdzieś w odludnym miejscu znalazł. Zazwyczaj takie relacje są ignorowane, ale nie tym razem. W roku 1976 zorganizowano największą i najdroższą ekspedycję naukową pod względem eksploracji jaskiń, by potwierdzić relację Moricza. W wyprawie wzięło udział ponad stu naukowców z różnych dziedzin oraz, a jakże, czołową postacią ekspedycji był astronauta Neil Armstrong. Oficjalnie w jaskiniach odkryto liczne i cenne artefakty, ale samej Złotej Biblioteki Obcych nie odnaleziono. Jeśli wierzyć Moriczowi, który stwierdził, że ekspedycja skupiła się na złym kompleksie jaskiń, należy uznać, iż Złota Biblioteka Obcych, jak również inne dowody technologii zaginionych cywilizacji, wciąż czeka swoje odkrycie. Oczywiście nieznanemu nikomu Moriczowi możemy bezkarnie zarzucić kłamstwo, ale najsławniejszy astronauta Armstrong? Co go pchnęło w tak trudną ekspedycję? Intuicja, ciekawość, wiara czy wiedza? A jeśli wiedza... ?

Wówczas tajemnica wiary ukrywana przed wiernymi nabiera klarownego znaczenia, a pradawne pisma takie jak Księga Henocha, nie bez powodu zostają odrzucane przez religijnych przywódców.


25.08.2019

Śmierć nie jest końcem życia

Żyjemy z dnia na dzień pochłonięci sprawami dnia codziennego, wmawiając sobie, że robimy to dla lepszego jutra. Zatopieni w mętnych wodach trudów życia nie dostrzegamy, że życie nie trwa wiecznie. Dopiero dowiadując się o śmierci kogoś bliskiego, zaczynamy zastanawiać się nad sensem życia i stawiamy sobie pytanie – co jest po drugiej stronie? Uświadamiamy sobie bowiem, że kiedyś sami będziemy musieli przejść przez granicę życia, by wejść w nieznane nam strefy życia po śmierci.


Dzieło J. E. Ridingera
Fot: Wikimedia Commons
Na temat początku życia powstało wiele teorii, które na zawsze pozostaną teoriami. Bez zbędnego oszukiwania się – nikt nie jest w stanie udowodnić narodzin Wszechświata za sprawą Wielkiego Wybuchu, życia w tymże Wszechświecie za sprawą Boga Stwórcy czy teorii ewolucji według Darwina, która jest tak dziurawa jak sito. Historia pochodzenia człowieka tym bardziej jest zagadką obojętnie, czy spojrzymy na nią z punktu widzenia wiary, czy nauki: i tak pozostanie nam jedynie wiara ubrana w inne ciuchy. Rodzimy się, dorastamy, nasiąkamy czystą i brudną wiedzą akademicką niczym gąbka wodą, starzejemy się z czasem i obserwujemy na żywo wokół siebie proces życia, który zawsze kończy się śmiercią.

Od kiedy homo sapiens nauczył się myśleć, nabywając świadomości swego istnienia i uświadomił sobie, że to istnienie nie trwa wiecznie – boi się śmierci. Jest świadkiem umierania swych wrogów, ludzi mu obojętnych, a co najistotniejsze swoich przyjaciół i ludzi mu najbliższych. Obserwuje także narodziny nowego życia tak w przyrodzie, jak i ludzi w swym otoczeniu. Zaczyna zastanawiać się, co leży między życiem a śmiercią? Nowo narodzone życie nie jest wszakże tym samym życiem, które umarło. Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by patrzeć śmierci prosto w oczy. A jednak lęk przed śmiercią nie znika, ponieważ życie każdego z nas jest jedynie mgiełką, a nadzieja ulotną iluzją podsycaną religijnymi zapewnieniami. Religia jednak to jedynie pusta wiara, a wiara to nie fakty. Naturalną rzeczą jest, że człowiek boi się nieznanego, a istnienie po śmierci jest największą zagadką, która zagadką pozostanie na wieki, bowiem przecież każdy z nas już kiedyś nie żył. Tak – każdy z nas już nie żył wtedy, zanim zaczął żyć. Wydaje się to trochę skomplikowane, ale zastanawiając się nad tym głębiej, to czemu bać się śmierci, skoro już kiedyś nie żyliśmy? A gdzieś przecież musieliśmy istnieć z tym jedynie, że nikt z nas nie jest w stanie pamiętać życia przed życiem.

Katolicka, nie tylko zresztą, wizja piekła, czyśćca i nieba niezbyt już przekonuje nawet zatwardziałych wiernych. Nie tylko świadczyć o tym może styl życia wiernych żyjących w krajach katolickich, co sadystyczny, zbrodniczy charakter przedstawicieli Kościoła katolickiego. Przesadzam? Nie sądzę. Proszę przeczytać notkę „Piąte – Nie zabijaj”, w której szerzej opisałem szatana ukrywającego się pod znakiem katolickiego krzyża. Nie odbiegając od tematu, uważam, że religie niewiele wnoszą, by przekazać nam wiedzę, co jest tam po drugiej stronie życia, zwłaszcza że przynależąc do danej grupy religijnej zawsze mamy narzucony NAKAZ wiary w poszczególne elementy z góry ustalone przez kapłanów tejże religii. Zakaz myślenia, wyrażania własnego zdania, wątpienia, nie tylko dotyczy podwładnych Watykanowi. O siedmiu dziewicach otrzymanych w nagrodę za wiarę w innej grupie religijnej, również możemy zapomnieć. Reklama podobnie jak fanatyczna wiara, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.

Człowiek poważnie myślący, gdzie obecnie znajduje się osoba mu bliska, która niedawno zmarła, potrzebuje faktów, niezaprzeczalnych dowodów, a tych niestety w religiach brakuje. Tu nie chodzi nawet o to, co nas czeka po śmierci, ale o rzecz ważniejszą – kochając kogoś za jego życia, pragniemy pewności, że osoba ta jest szczęśliwa po śmierci ciała.

Bardziej sprawiedliwa i zarazem resocjalizacyjna wydawać się może wiara w reinkarnację. „Co człowiek posieje, to i żąć będzie”. Wielokrotny cykl narodzin i śmierci, gdzie w nowych wcieleniach odbieramy nagrody i doświadczamy kar za dobre i złe czyny w życiach poprzednich. Tyle tylko, że tu również mamy do czynienia z wiarą, gdzie faktów i dowodów wciąż brakuje. Bardziej sprawiedliwą, bowiem niby wszyscy rodzimy się równi, tak dziecko urodzone w bogatej rodzinie, jak i biednej. Gdzie tu zatem sprawiedliwość? Odpowiedź może tkwić właśnie w czynach istnień poprzednich. Co prawda zdarzają się przypadki, kiedy dziecko opowiada ze szczegółami swoje poprzednie życie, a o szczegółach tych wiedzieć nie mógł, to czy można uznać to za dowód? Być może tak, a być może jest inne tego wyjaśnienie. Tak czy inaczej, wiara w reinkarnację jest nadal tylko wiarą, ale w tym przypadku skłania do myślenia. Jest także pewne, że ludzie wierzący w reinkarnację z egoistycznych pobudek zmienią swe życie na lepsze tylko dlatego, by nie odbierać kar w życiach przyszłych. To już bardzo dużo, chociażby dla otoczenia złego człowieka. Nam jednak chodzi o pewność, że bliska nam osoba po śmierci jest szczęśliwa, a tej pewności wciąż nie mamy.

Naukowe badania nad Duszą możemy wrzucić na tę samą półkę, co wierzenia religijne. Tu sprawa jest bardziej skomplikowana. Uznając człowieka za coś w rodzaju maszyny, można uznać Duszę za coś w rodzaju energii, która podobnie jak prąd elektryczny sprawia, że człowiek (maszyna) funkcjonuje i żyje. Nie ma energii, nie ma życia człowieka i nie ma sprawności maszyny. Człowiek zamienia się w proch, jak i maszyna zaczyna rdzewieć. To jednak całkiem inny temat wymagający dłuższego opisu. Faktem jedynie jest, że nauka absolutnie niczego nam nie wyjaśnia i nie udzieli odpowiedzi na nasze pytanie.

Nadzieję mogą dawać relacje ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Scenariusz bardzo podobny – światłość, spotkania z bliskimi wcześniej zmarłymi, uczucie ciepła i miłości oraz niechęć powrotu do ciała materialnego. I wszystko pięknie, gdyby nie mały szczegół. Czy śmierć kliniczną możemy uznać za śmierć w pełnym brzmieniu tego słowa? Skoro ludzie wracają do życia, oznacza to, że ciało wcale w pełni nie umarło ostatecznie. Nie podważa osiągnięć obecnej medycyny, ale z drugiej strony wszyscy wiemy, iż to za mało i daleko jej do doskonałości. Wiele przypadków błędnej diagnozy utrzymuje się w tajemnicy. Sam byłem świadkiem, kiedy to lekarz stwierdził zgon jedynie po oględzinach. Niestety to zdecydowanie za mało, by uznać ciało za martwe, zwłaszcza że ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną, także przez długi nawet okres nie wykazywali oznak życia. A jednak powracali i powracają nadal.

Wreszcie czy można uznać za dowód życia po śmierci relacje ludzi, którzy twierdzą, iż mieli wizje, aczkolwiek wizjami tego nie nazywają, ale spotkaniami na jawie z bliskimi im zmarłymi. Wbrew powszechnemu przekonaniu, jak się okazuje, badania tego zjawiska wykazują, iż takich spotkań doświadcza więcej osób, niż mogłoby nam się wydawać. Badania przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych dowodzą, że co czwarty obywatel tego kraju widział choć raz w życiu kogoś bliskiego zmarłego. Jednocześnie też większość tych ludzi wyznaje, że nie rozpowiadają o tym znajomym, bojąc się ich reakcji. I wcale im się nie dziwię.

A co z odpowiedzią na pytanie, czy istnieje życie po śmierci? Osobiście uważam, że istnieje i ukształtowane jest czymś w rodzaju istnień poprzednich doświadczeń, kształtując własny byt przyszły. Spekulować możemy w nieskończoność, przy czym jedno jest pewne... Warto przeżyć życie uczciwie i zawsze być pomocnym bliźniemu, bowiem nigdy nie wiadomo, czy nie spotkamy go na kolejnych poziomach wielkiej gry w hiperprzestrzeni istnienia, i nie będziemy potrzebowali od niego pomocy w życiu po śmierci.

Nie stawiajmy materializmu ponad śmierć i życie.


29.06.2019

Asteroida Apophis pędzi ku Ziemi

Asteroida (99942) Apophis należąca do grupy Atena wchodzi w skład ciał niebieskich, które należą do grupy Potencjalnie Niebezpiecznych Asteroid. Nie oznacza to, że każda planetoida z tej grupy uderzy w Ziemię, ale... dziś wiemy, że wykryta w 2004 r. asteroida Apophis o średnicy ponad 300 m, przeciera kosmiczne szlaki, pędząc ku Ziemi z prędkością ponad 30 km/s.


Artystyczna wizja uderzenia planetoidy w Ziemię wg Donalda Davisa
Fot: Don Davis
Potencjalnie Niebezpieczne Asteroidy (ang.: Potentially Hazardous Asteroid, w skrócie: PHA) – to planetoidy poruszające się wokół Słońca po orbitach przecinających orbitę Ziemi lub znajdujących się w jej pobliżu. Na dzień dzisiejszy znanych jest nam 1949 obiektów, które wchodzą w skład grupy PHA, co nie oznacza, że każda z nich stanowi realne zagrożenie dla Ziemi, ale z drugiej strony zagrożenie stanowić może w każdej chwili.

Jedna z najmocniejszych teorii na temat przyczyn wyginięcia dinozaurów mówi, że ok. 65 mln lat temu w Ziemię uderzyła ogromna asteroida, co poskutkowało globalnym kataklizmem. Krater Vredefort w RPA, mający wielopierścieniową strukturę o średnicy 160 kilometrów, jest największym potwierdzonym kraterem na Ziemi. Do największych, potwierdzonych kraterów na ziemskim globie należą: krater Chicxulub w Meksyku, krater Sudbury koło miasta Sudbury w Kanadzie, Popigaj w Rosji, Acraman w Australii, Manicouagan w Kanadzie, Morokweng w Republice Południowej Afryki, Kara w Rosji, Beaverhead w USA, Tookoonooka w Australii, czy krater w Arizonie. Do tej pory wykryto 184 kratery uderzeniowe na Ziemi. Warto tu podkreślić, że właściwie nic nie wiemy o ciałach niebieskich, które uderzyły w oceany, a jak wiemy, morza i oceany stanowią ponad 70% powierzchni naszej planety. Do dziś nie mamy pewności, co było przyczyną Katastrofy Tunguskiej z 1908 r. (jedna z teorii zakłada, że za katastrofę odpowiedzialny jest Nikola Tesla), albowiem w tym przypadku nie odnaleziono krateru uderzeniowego, ale nikt nie wyklucza intruza spoza Ziemi.

Jedno wiemy na pewno – uogólnione powyższe dane potwierdzają, że w przeszłości Ziemia doświadczyła setek kataklizmów płynących wprost z kosmosu, i możemy mieć pewność, iż w przyszłości na Ziemię spadną ciała niebieskie, które zdolne są doprowadzić do globalnej katastrofy. Gdzie spadną i kiedy, tego nie wie nikt, albowiem pomimo zaawansowanej technologii, nie jesteśmy w stanie wykryć każdego potencjalnie niebezpiecznego obiektu.

Co wiemy o planetoidzie (99942) Apophis?

Apophis odkryta została w 2004 r. przez Roya Tuckera, Davida Tholena i Fabrizio Bernardiego. Początkowo nadano jej nazwę 2004 MN4, a dopiero później, jak na ironię zresztą, ochrzczono ją imieniem demona destrukcji i symbolu ciemności w mitologii egipskiej – Apophisa. Ponad 300 metrów średnicy asteroidy sprawia, że w razie kolizji z Ziemią skutki mogą być tragiczne na obszarze wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. Wyklucza się jednak możliwość długotrwałych zmian w skali globalnej, chociaż w pewnym stopniu uderzenie Apophisa odczujemy wszyscy. Według naukowców jednak nie mamy się czego obawiać, gdyż Apophis minie Ziemię 13 kwietnia 2029 r. w odległości zaledwie 38 000 km. W skali kosmicznej 38 tys. km to niemal jak otarcie się o Ziemię biorąc pod uwagę, że Księżyc oddalony jest od Ziemi o średnio 380 000 km. Naukowcy uważają, że obiekt wielkości Apophisa mija naszą planetę w podobnej odległości średnio raz na 1500 lat.

Zakładając, że Apophis minie Ziemię bez kolizji, warto wtrącić – co by było, gdyby się zdarzyło.

Uderzenie Apophisa w Ziemię wyzwoliłoby energię równoważną 1200 megaton trotylu. Zapewne wielu osobom niewiele to mówi, zatem porównajmy dla przykładu. Największa eksplozja wywołana przez człowieka, bombą termojądrowa zwaną bombą Chruszczowa, zrzucona próbnie w 1961 roku przez Związek Radziecki na Nową Ziemię, wyzwoliła energię około 57 megaton trotylu. Erupcja wulkanu Krakatau w roku 1883 wyzwoliła energię równoważną 200 megatonom trotylu, ale to już siła naturalna, a nie stworzona przez człowieka. Inna naturalna katastrofa wymieniana wcześniej – Katastrofa Tunguska, wyzwoliła energię 5-20 megaton trotylu. Bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę wyzwoliła energię zaledwie 0,013 megatony trotylu. Zaufajmy zatem uczonym, że Apophis nie draśnie Ziemi, bo 1200 megaton trotylu na klatę zdarza się przyjąć tylko raz na 1500 lat.

23.06.2019

Tajemnica grobów w Barbados

Mówi się, że co kraj to obyczaj, a każdy skrawek lądu kryje w sobie jakąś tajemnicę. Wyspa Wielkanocna słynie z tajemniczych posągów, Egipt z ogromnych piramid, Tybet z Yeti, a wyspa Barbados... z grobowców, w których manifestuje się zagadkowa siła demolująca trumny.


Parafia Christ Church z cmentarzem, gdzie znajduje się grobowiec rodziny Chase
Parafia Christ Church w Barbados Fot: Postdlf
Zjawisko przemeblowań wnętrz grobowców na wyspie Barbados nie jest takie proste do wyjaśnienia, jak się wydaje. Sceptycy najczęściej znajdują pochopnie wyjaśnienie w działalności intruzów. Takie rozwiązanie zagadki jednak całkowicie odpada, albowiem sprawa swego czasu stała się na tyle głośna, że zdecydowano się podjąć liczne śledztwa oraz zadbano, by dotknięte demolką grobowce zostały szczelnie zamknięte i zaplombowane. Zdecydowano się także wystawić przed grobowcami strażników, którzy dodatkowo mieli pilnować grobowców dzień i noc. Na próżno. Do grobowców nikt nie wchodził, nie było w nich ukrytych wejść, a mimo to w ich wnętrzach nadal dochodziło do zjawisk, których zdrowy rozsądek z trudem akceptuje.

Paranormalne zjawiska w grobowcach w Barbados


Na południowym wybrzeżu wyspy Barbados znajduje się cmentarz Christ Church, gdzie zbudowany jest z wielkich scementowanych bloków rafy koralowej grobowiec rodziny Chase. Zadbano, by grobowiec był solidnie wykonany. Miał w końcu być ostatnim miejscem spoczynku sporej rodziny, a jak wiadomo, jakość przekłada się na długowieczność. Grobowiec zatem wybudowano z ogromną starannością, kładąc nacisk na wytrzymałość, a jego zamknięcie stanowiła ważąca tonę marmurowa płyta, by potencjalny, cmentarny intruz nie miał łatwego zadania.

Pierwsza trumna w grobowcu pojawiła się 31 lipca 1807 r., w której spoczywały zwłoki pani Thomasiny Goddard. Z nieboszczką pożegnano się z żalem w oczach, ale i bez paranormalnych niespodzianek. 22 lutego 1808 r. do grobowca trafiła druga trumna, w której spoczywała wnuczka pani Goddard. Trumna ta była o wiele mniejsza, gdyż Mary Anny Marii Chase zmarła, będąc jeszcze dzieckiem. Po otwarciu krypty, by umieścić w niej trumnę z dzieckiem, nie zaobserwowano niczego szczególnego. Pochówek tradycyjnie smutny, ale i bez nadprzyrodzonych incydentów. Cztery lata później zmarła starsza siostra Mary Anny, Dorcas Chase, co sprawiło, że 6 lipca 1812 r. otworzono kolejny raz rodzinny grobowiec, ale tym razem grabarzom i rodzinie ukazał się po raz pierwszy widok, który sprawił, iż wszyscy zamarli niczym sparaliżowani. Mniejsza trumna wnuczki pani Goddard leżała w jednym kącie, a trumna Thomasiny oparta była o ścianę w pozycji pionowej. Nie w takim stanie cztery lata wcześniej pieczętowano kryptę, o czym wiedzieli wszyscy świadkowie. Dodać tu należy, że trumny obite były ołowianą blachą, co sprawiało, że potencjalny intruz, o ile był to człowiek, wykazywać się musiał ponadprzeciętną siłą. Nie brano jednak pod uwagę, że mógł to być nawet któryś z niewolników, ani nawet żaden człowiek, gdyż w grobowcu nie znaleziono potajemnego wejścia, a płyta zabezpieczająca kryptę nie nosiła śladów włamania.

Szukając logicznego wytłumaczenia zjawiska, na pierwszy ogień oskarżenia poszli niewolnicy, którym próbowano przypiąć motyw zemsty, gdyż Thomas Chase traktował murzyńskich niewolników gorzej niż bydło. Był dla nich tyranem, sadystą i katem. Dla rodziny zresztą też, ale nikt rodziny nie oskarżał, bowiem najłatwiej winą obarczyć niewolników. Rzecz jasna mało kto wierzył w prawdziwość oskarżenia, lecz nie umiejąc znaleźć logicznego wyjaśnienia, należało wymyślić coś na siłę a o sprawie szybko zapomnieć, by wieść, nie rozeszła się na okolicę. Wiek XIX to inny świat niż XXI, plotki miały ogromną siłę. Ułożono zatem trzy trumny na swoich miejscach, kryptę zamknięto i próbowano zapomnieć o incydencie.

Miesiąc po śmierci Dorcas Chase zmarł tyran, sam Thomas Chase. W grobowcu jednak nie zaobserwowano żadnych zmian, choć obawa była. Wszystko było na swoim miejscu, a plotki o zjawisku sprzed miesiąca topniały, ale do czasu.

25 września 1816 r. miał odbyć się pogrzeb dziecka Samuela Brewstera Amesa. Krypta została otworzona kolejny raz i kolejny raz świadków sparaliżowało. Ani jedna trumna nie spoczywała na swoim miejscu, a wnętrze grobowca wyglądało, jakby jakaś siła targała ciężkimi trumnami na wszystkie strony. Niestety po raz kolejny przyjęto najprostsze wyjaśnienie, obarczając winą Murzynów. Nie brano nawet pod uwagę, pomimo że doskonale o tym wszyscy wiedzieli, że Murzyni mają specyficzne podejście do zmarłych. Nawet nie wchodzi tu w grę sam szacunek, ale zabobonny strach przed profanacją zwłok. Nie miejsce tu, by szczegółowo opisywać wierzenia rdzennych mieszkańców czarnego lądu. Pewne jest jednak, że niewolnicy nie mieli z tym nic wspólnego.

Wydarzenia z września 1816 r. rozbudziły zainteresowanie tematem nie tylko w najbliższej okolicy. Snuto różne scenariusze. Od tamtej pory rodzina Chase zdecydowała się wystawić straże przy grobie, by uniknąć kolejnych profanacji oraz, by zejść z języków już nie tylko znajomych. Świat jednak jest bezlitosny, gdy gdzieś wydarzy się coś, co przeczy zdrowej logice. Toteż nikogo nie zdziwiło, że gdy w dwa miesiące później zmarł Samuel Brewster senior, nie mylić z dzieckiem z 25 września, na pogrzebie zjawił się cały tłum ludzi, którzy przybywali nawet z odległych rejonów. 17 listopada, tuż przed otwarciem grobowca przyjmowano nawet zakłady, czy w środku było czysto, czy też tajemna siła znów zamanifestowała swą obecność. Niestety, kto postawił na wyższość zjawisk niewyjaśnionych, ten wygrał sporą sumę pieniędzy. Pomimo całodobowej warty przy grobowcu, zaplombowania marmurowej płyty, wnętrze krypty przedstawiało straszny widok. Jakby nieznana siła zakpiła z rodziny Chase, tych żyjących, jak i już nie. Trumna pani Goddard rozbita była na kawałki, a pozostałe trumny porozrzucane były po kątach, jakby ktoś nimi rzucał. Sensacja poszła w świat, a po tym incydencie z listopada 1816 r., zdecydowano się przeprowadzić wnikliwe śledztwo, ale zakończone niepowodzeniem. Uznano, że nie jest możliwe, by do krypty dostał się człowiek. Jak więc siła panowała w środku? Nie wyjaśniono.

17 lipca 1819 r. miał odbyć się pochówek Thomasiny Clarke. Wieść o pogrzebie i ponownym otwarciu grobowca wzbudził już międzynarodowe zainteresowanie. Przy otwarciu krypty obecni byli tak politycy, jak i pismaki z najróżniejszych brukowców szukających sensacji. Nie zawiedli się. Żadna z trumien nie leżała na swoim miejscu. Obecność polityków odbiła się tym razem pozytywnym echem. Powołano nowych śledczych, a śledztwo wznowiono. Werdykt jednak wciąż pozostawał bez zmian – niewyjaśnione.

W końcu przyznając się do porażki, postanowiono przenieść wszystkie trumny do innego grobowca, w którym do dnia dzisiaj trumny spoczywają w nienaruszonym stanie.

Powyższa historia dotyczy tylko jednego grobowca na wyspie, co nie oznacza, że to jedyny tajemniczy przypadek grobowych tornad wewnątrz krypt w Barbados. Próba wyjaśnienia tych zjawisk to jak walka z wiatrakami lub jak próba wyjaśnienia tajemniczych holograficznych cieni, zwiastujących nadchodzącą śmierć (?), które widywane są na całym świecie. Możemy tylko stwierdzić, że o otaczającym nas świecie wiemy tyle, co ryba wie o wodzie, w której pływa. A co możemy powiedzieć o sprawach pozagrobowych? Możemy tylko milczeć.

17.06.2019

Niewidzialni sadyści

Rzeczywistość bywa czasem bardziej fantastyczna, niż nam się wydaje. Doniesienia o incydentach, które nie mają prawa się wydarzyć, okazują się rzeczywistością. Jednym z najtragiczniejszych są relacje osób, które doświadczyły sadystycznych agresji ze strony niewidzialnych istot.


Plakat z filmu "The Entity"
Fot: YouTube
W 1982 roku miała miejsce premiera filmu pt. „The Entity” (w Polsce znanym jako Istota/Byt). Spokojnie, nie będzie to recenzja filmu, ale na wstępie nawiązać do niego wskazane.

Pewnej nocy Carlę Moran budzi bolesne odczucie uderzenia. Ku jej zaskoczeniu w pokoju oprócz niej samej nikogo nie ma. Zaskoczenie przeradza się w przerażenie, gdy na całym ciele odczuwa dalsze bolesne uderzenia. Tej nocy Carla zostaje dotkliwie pobita i zgwałcona przez niewidzialną istotę. Najgorsze jednak było przed główną bohaterką, bowiem od tego dramatycznego incydentu, sadystyczne agresje i gwałty ze strony niewidzialnej siły dopiero się zaczynały. Zrozpaczona Carla szuka pomocy u psychiatry, który oczywiście nie wierzy bohaterce w opowieści o niewidzialnym sadyście gwałcicielu, co zmusiło ją do szukania pomocy u specjalistów od parapsychologii.

Scenariusz niczym z horroru klasy B, ale... problem w tym, że film powstał na podstawie prawdziwych wydarzeń. Czy jest to odosobniony przypadek? Absolutnie nie. Podobnych incydentów odnotowano wiele w każdym zakątku świata.

O serii dziwnych zdarzeń w Afryce Południowej informowała Agencja Routera z White River w 1960 r. Pewnego dnia na farmę, gdzie pracował dwudziestoletni Jimmy de Bruin, wezwano szefa policji Johna Wessela, by bliżej przyjrzał się tajemniczym incydentom. Dziwnie brzmiące wezwanie sprawiło, że Wessel przybył na miejsce z trzema innymi funkcjonariuszami. Zaledwie policjanci przybyli na miejsce, z półki nagle spadła szklana waza, roztrzaskując się na kawałki. Policjanci nie mieli pojęcia, że to był dopiero początek całej serii dziwnych zdarzeń. Byli świadkami nie tylko samoistnie poruszających się przedmiotów, bo najtragiczniejsze wydarzenia miały dopiero się rozegrać. W pewnym momencie usłyszeli dochodzące z drugiego pomieszczenia krzyki, gdzie czym prędzej pognali sprawdzić, co się dzieje. Ujrzeli Jimmy'ego wijącego się z bólu. Jak zeznawali później, na ich oczach na ciele młodego farmera samoistnie pojawiały się głębokie rany cięte. Bruina poddano całodobowej obserwacji, która na niewiele się zdała, gdyż nazajutrz na piersi Jimmy'ego pojawiła się głęboka rana cięta, a tajemnicy dodawał fakt, że młody Bruin miał wówczas na sobie białą koszulę, która pozostała nienaruszona. Rany zadane młodemu człowiekowi przez niewidzialnego napastnika miały charakterystyczne cechy cięć wykonanych bardzo ostrym narzędziem. Samookaleczenie wykluczono, bowiem Jimmy obserwowany był dzień i noc.

16 kwietnia 1922 r. do londyńskiego szpitala Charing Cross przywieziono człowieka z raną ciętą karku. Pytany co się wydarzyło, oświadczył, iż w pobliżu nikogo nie było, a gdy w chwilę potem skręcał w przecznicę Coventry Street, poczuł nagły ból karku. Nie potrafił tego wyjaśnić inaczej, jak napaść przez niewidzialną istotę. Oczywiście personel szpitala odebrał zeznanie dwuznacznie, ale... Kilka godzin później do tego samego szpitala przywieziono innego człowieka z identyczną raną na karku. Co oświadczył? Niewidzialna istota zadała mu ranę dokładnie wtedy, gdy skręcał w przecznicę Covetry Street. Na domiar złego znalazła się trzecia ofiara z identyczną raną na karku, która zadana została w okolicach wspomnianej wyżej przecznicy. Incydentów nigdy nie wyjaśniono, a świat o tych wydarzeniach dowiedział się dzięki publikacji w „The People” z 23 kwietnia 1922 r.

Pięć kobiet zbierających chrust wracało razem do wioski Ventimiglia we Włoszech. Nagle jedna z nich idąca jako ostatnia, nagle upadła na ziemię z przeraźliwym krzykiem. Pozostałe kobiety w sekundy były obok niej, a bardziej trafnie byłoby stwierdzić obok tego, co z niej zostało. Ubranie było porozrywane na strzępy jakby zmielone w maszynie i leżały porozrzucane obok zwłok. Ciało kobiety również było w niewytłumaczalnie tragicznym stanie, mając na uwadze to, że całe zjawisko trwało jedynie krótką chwilę. Miednica była pęknięta, z prawego boku wystawały wnętrzności a narządy poszarpane. Podbrzusze pokrywało wiele głębokich ran ciętych. O tym dramatycznym wydarzeniu wiemy dzięki francuskiej Akademii Nauk. Nie wiemy jednak jaka siła dokonała czegoś tak potwornego w tak krótkim czasie. Kobiety zeznawały, że ofiara podążała tuż za nimi, a w całej okolicy nie było absolutnie nikogo oprócz ich. Całe zdarzenie musiało trwać kilka sekund.

Podobnych udokumentowanych relacji można przytaczać bardzo dużo, myślę jednak, że tyle wystarczy, by naświetlić bardzo tajemnicze, dramatyczne i absolutnie niewyjaśnione zjawisko. Nasuwa się pytanie, czy wiemy wszystko o otaczającym nas świecie? To, że czegoś nie widzimy, nie oznacza, że tego nie ma. Grzechotniki, dusiciele i żółwie błotne (tzw. pit vipers), widzą promieniowanie podczerwone, emitowane przez gorące obiekty. Pszczoły i ptaki widzą w nadfiolecie, dzięki czemu wiedzą, gdzie jest słońce, którym się kierują nawet w pochmurny dzień. Echolokacja to atrybut nietoperzy, które wysyłają ultradźwięki, a człowiek widzi otaczający go świat dzięki zmysłowi wzroku, co wcale nie oznacza, że widzimy wszystko, co istnieje. Dowiedzione jest, że tak naprawdę nie widzimy w czasie rzeczywistym, tylko z lekkim opóźnieniem, co skutkuje tzw. bezwładnością wzroku. Dzięki temu mamy wrażenie ciągłości ruchu wielu nieruchomych obrazów. Uważamy się za szczyt ewolucji, ale tak naprawdę o otaczającym nas świecie wiemy tyle, jak dalece zezwoliła nam Natura, a jak można się przekonać, Natura zezwala jednym stworzeniom dostrzegać coś, czego nie może dostrzec inne stworzenie. W takim układzie analizując naturalny podział zmysłów, każde stworzenie widzi świat takim, w jakim stopniu może go dostrzec. W rzeczywistości o świecie wiemy dokładnie tyle, co ryba pływająca w wodzie, która ma pewność, że nie istnieje inny świat poza jej środowiskiem. Być może ryby również zastanawiają się nad losem znikających nagle innych ryb, które zostały złowione przez wędkarzy podobnie, jak człowiek nie potrafi wyjaśnić zjawisk nagłych zniknięć ludzi, co szerzej opisałem w notce Niewyjaśnione Zniknięcia Ludzi.

Jak jednak wyjaśnić sadystyczną działalność niewidocznych dla nas istot? Czy ma prawo istnieć tuż obok nas równoległy świat? A może te lekkie opóźnienie w dostrzeganiu rzeczywistości wystarcza, by nie dostrzegać zagrożenia? Niczego nie możemy ani potwierdzić, ani też niczemu nie możemy zaprzeczyć. Wiemy jedynie tyle, że rzeczywistość bywa bardziej fantastyczna niż fantazja, a jak się okazuję, także bardziej przerażająca, niż horrory mistrzów grozy.

13.06.2019

Ludzie Cienie – fakty czy fantazja

Z całego świata napływają wieści o widywanych poruszających się ludzkich cieniach. Z pozoru nic niezwykłego, gdyż każde ciało fizyczne rzuca swój cień w słoneczne dni, czy oświetloną noc. Problem w tym, iż ludzie donoszą, że tych ciał fizycznych brak. Widywane są tylko i wyłącznie same cienie.


Cienie wyglądające jak ludzie
Ludzie Cienie. Fot: YouTube
Na wstępie wyjaśnijmy sobie, czym jest cień, o jakich cieniach donoszą świadkowie zjawiska oraz o różnicy między tymi cieniami. Jest to bardzo istotne, gdyż cień naturalny to nie to samo, co widywane cienie na całym świecie. Oczywiście czym jest cień naturalny, wie każdy z nas.
Cień – obszar, do którego nie dociera światło bezpośrednio ze źródła światła na skutek obecności przeszkody ustawionej na drodze promieni świetlnych, nieprzepuszczającej światła. – Jak podaje Wikipedia.
Cienie naturalne widujemy na podłożu i ścianach w formie dwuwymiarowego rzutu, który jest ściśle uwarunkowany kształtem i ruchach przedmiotu zasłaniającego światło. Nie o takich cieniach będzie tu mowa, bowiem większość ludzi opisuje widywane cienie w formie trójwymiarowej postaci. Nie jest to więc rzut na podłoże lub ściany, ale raczej niezależny byt niczym obraz holograficzny. Różnica jest znaczna, a tajemnica jeszcze bardziej się pogłębia w mrokach niewyjaśnionych zjawisk.

Brzmi to, jak scenariusz taniego horroru, a jednak ludzie zaklinają się, że ich relacje są prawdziwe. Są tacy, którzy widują cienie regularnie, ale trzeba brać pod uwagę, że są też tacy, którzy, choć widywali tajemnicze cienie, nigdy nikomu o tym nie opowiedzą z wiadomych powodów. Najmniej bolesny powód to wystawienie się na pośmiewisko, a najbardziej nawet utrata pracy, jeśli taki świadek ma odpowiedzialne stanowisko. Z takich też powodów piloci wolą zachować milczenie, niż zgłosić obserwację dziwnych świateł lub niezidentyfikowanych obiektów latających, czyli UFO. Zjawisko można by zignorować, o ile relacje o widywanych cieniach byłyby sporadyczne. Tak jednak nie jest. Donosy o widywanych cieniach pochodzą z każdego zakątka Ziemi, co sprawia, że do tego tajemniczego zjawiska należy już podchodzić z pełną powagą i podjąć próbę wyjaśnienia fenomenu.

Informacje z pierwszej ręki o tajemniczych cieniach pierwszy raz usłyszałem jakiś rok temu. Osoba ta nikomu nie zwierzała się z tego, co widywała przez pewien okres 2 - 3 razy w tygodniu i tylko wieczorami podczas spaceru z psem. Mając pewność, że z mojej strony ironię jej nie grożą i że zachowam jej anonimowość, postanowiła opowiedzieć wszystko ze szczegółami. Zastanawiający jest fakt, że pies posiadający szósty zmysł nigdy nie reagował na tajemniczą postać niczym trójwymiarowy cień, ale trzeba też dodać, iż cień nigdy nie zbliżył się do świadka, a jedynie podążał za nim w odległości nie bliższej niż 15 - 20 metrów. Tak czy inaczej, osoba ta zawsze była przerażona tym, co widywała i nie można się temu dziwić. Wszak wszyscy odczuwamy strach przed czymś, co nie jest nam znane. Po tych konfrontacjach świadek zawsze próbował znaleźć innych ludzi i do nich dołączyć. Wówczas cień znikał, jakby miał w planach pokazywać swe oblicze tylko tej jednej osobie. Sam wieczorami dołączałem do tej osoby z nadzieją, że coś dostrzegę i udokumentuję fotografiami. Niestety w mojej obecności nic się nie działo, a gdy jednego dnia nie miałem czasu wyjść wieczorem, cień znowu podążał za świadkiem na dystans.

Zainteresowałem się tematem szerzej i co mnie zaskoczyło? Obszerna ilość podobnych relacji naocznych świadków na całym świecie. Zmieniały się jedynie szczegóły. Jedni widywali cienie dwuwymiarowe na ścianach, ale większość ludzi opisuje cienie w formie trójwymiarowej postaci. Czasem ciemne, ale przezroczyste zarysy, czasem jakby były ubrane w czarne płaszcze z zaciągniętymi kapturami na głowy. Świadkowie najczęściej dostrzegają jeden trójwymiarowy cień, ale są relacje także o całych grupach cieni.

Dużo powstało już teorii na temat pochodzenia i zamiarach cienistych postaci. Najpopularniejsza, oczywiście stworzona przez „nieomylnych” naukowców a konkretnie April Haberyan'a, profesora psychologii na Northwest Missouri State University, to ludzka wyobraźnia i senne marzenia. Mówiąc ironicznie, to zastanawiająca jest ilość lunatyków na świecie, którzy mają dokładnie taki sam sen. A jednak nauka podtrzymuje swoją lunatyczną teorię. Istnieją także teorie mówiące, iż cieniste postaci pochodzą ze świata równoległego. Problem jednak w tym, że o światach równoległych wiemy mniej niż o samych tajemniczych cieniach. Inne teorie mówią o podróżnikach w czasie i chociaż podróży w czasie nie wykluczają żadne prawa fizyki, co opisałem w notce Naturalny Portal Czasu, to jednak tu jest zbyt naciągana. Są też teorie najprostsze – cieniste postaci to po prostu duchy naszych przodków. Czy jednak nasi zmarli przodkowie, chcąc się z nami skontaktować, nie wybraliby bezpośredniej metody? Wszak na miliony relacji o cienistych postaciach nie ma ani jednej, w której cień dążyłby do przekazania jakiejś konkretnej informacji.

A Wy drodzy czytelnicy, co o tym myślicie? Może też byliście świadkami aktywności trójwymiarowych cienistych postaci? W komentarzach można pisać całkowicie anonimowo. A może macie swoje zdanie wyjaśniające fenomen zjawiska. Nie udawajmy, że czegoś nie ma tylko dlatego, że chcemy, by tego nie było.
"Skoro wyeliminujesz rzeczy niemożliwe, to, co pozostanie, chociaż nieprawdopodobne, musi być prawdą". - Sherlock Holmes


14.04.2019

Channeling – przekazy przyszłości

Fenomen parapsychologiczny zwany Channelingiem to mentalny przekaz informacji na poziomie duchowym, często odbierany podświadomie przez osoby będące w transie czy półśnie. Czy taki przekaz w ogóle jest możliwy? Z pewnością wiele jest oszustw w tej materii, zwłaszcza jeśli odbiorca przekonuje, iż otrzymuje dane od znanej postaci historycznej. Są jednak przypadki zmuszające do innego podejścia do Channelingu. Przypadki, kiedy duchowa postać przekazuje informację, które się urzeczywistniają.


Pisarz Morgan Robertson opisany w prasie
Morgan Robertson
Co sprawia, że pewni ludzie wymyślają historię, ubierają fikcyjne wydarzenia w kolorową fabułę, by po pewnym czasie okazało się, że treść fikcji jest historią przyszłości? Logiczne i naturalne jest pisanie powieści na podstawie wydarzeń, które już się wydarzyły, ale czy można nieświadomie przewidzieć przyszłość? Oczywiście zbiegi okoliczności, przypadki, wyjątki zdarzają się wszędzie i w każdej dziedzinie, istnieją jednak pewne anomalia, którym nie da się przypiąć łatki przypadku.

Z pewnością nie można mówić o proroctwach Juliusza Verne dotyczących technologii okrętów podwodnych, który w 1869 roku napisał powieść pt. Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (fr. Vingt mille lieues sous les mers), w której opisał wyprzedzający technologicznie jak na XIX w. swoje czasy okręt podwodny o nazwie Nautilus, to i tu pewne fakty skłaniają do zastanowienia. Juliusz Verne bowiem opisał elementy, które w przyszłości zostały zastosowane w realnych okrętach podwodnych, jak śluzy powietrzne i wodoszczelne grodzie. Autor opisał także szerokie zastosowanie elektryczności w swej fikcyjnej łodzi podwodnej tak w samym napędzie, jak również elektrycznych chronometrów. Pływalność Nautilusa wynosiła 10%, porównywalnie do dzisiejszych okrętów nuklearnych. Podwójny kadłub z teownikami zastosowany w fikcyjnym statku ma zastosowanie w najnowszych okrętach podwodnych, aczkolwiek w nieco innej, bardziej nowoczesnej formie. Pamiętajmy przy tym, że pierwszy okręt podwodny o długości 9,44 m, John Holland skonstruował w 1878 roku. Nautilus mierzył aż 70 metrów długości oraz 8 metrów szerokości. Czy zatem można stwierdzić, że Verne opisał coś, co w jego czasach nie miało prawa istnieć, lecz zaistniało w przyszłości? Z pewnością o Channelingu nie ma tu mowy. Nie posiadamy żadnych informacji, by Juliusz Verne kontaktował się z kimś po drugiej stronie.

Obracając się w kręgach literatury fikcyjnej, warto tu zaznaczyć pewien często pomijany fakt, dotyczący tragedii Titanica. Nie będzie tu mowy o klątwie, gdyż ten temat opisany został w notce pt. Klątwa Titanica. Mowa tu będzie o pewnej specyficznej powieści pt. Futility, (znanej także jako The Wreck of the Titan), którą Morgan Robertson napisał w 1898 r., czyli na czternaście lata przed tragicznym rejsem Titanica. Powieść Futility opowiada o potężnym statku pasażerskim zbudowanym w Anglii, nazwanym Titan, który uważany jest za niezatapialny i nie ma na nim wystarczającej liczby łodzi ratunkowych. W czasie jego podróży, w kwietniu, uderza w górę lodową i tonie na północnym Atlantyku. Podobieństwo wydarzeń oraz samych szczegółów do tragicznego rejsu z 1912 r. jest wprost uderzające. Jakie wyjaśnienie jest bardziej logiczne? Czy Robertson nieświadomie przewidział lub miał wizję przyszłych wydarzeń, czy raczej rzeczywiste wydarzenie zostały skopiowane z wcześniejszych wizji Robertsona? Oczywiście bardziej logicznym wyjaśnieniem wydaje się być pierwszy scenariusz, ale czy nie jesteśmy karmieni przez świat psychologii teoriami, które mówią, iż wszystko, co istnieje w realnym świecie, musi najpierw powstać w formie planu wyobraźni? A może wszystko, co istnieje i będzie istnieć, już kiedyś było, a my nie jesteśmy świadomi powtarzających się cykli tych samych wydarzeń? Póki wiemy, że tak naprawdę bardzo niewiele wiemy, niczego nie możemy wykluczać.
"Skoro wyeliminujesz rzeczy niemożliwe, to, co pozostanie, chociaż nieprawdopodobne, musi być prawdą". - Sherlock Holmes
Niedorzeczne? Przyzwyczajeni do szablonowego punktu widzenia, z pewnością podobieństwa zawarte w powieści z realnymi wydarzeniami uznamy za przypadek. Pytanie tylko, czy słusznie? Robertson w 1905 r. napisał książkę zatytułowaną The Submarine Destroyer, w której opisał okręt podwodny wyposażony w przyrząd nazywany peryskopem. Wizję owego przyrządu miał tak wyraźną, iż zdecydował się nawet opatentować swój wynalazek. Niestety nieskutecznie. Ponadto Morgan Robertson w 1914 roku napisał nowelę pod tytułem Beyond the Spectrum, która opisywała wojnę pomiędzy Japonią i Stanami Zjednoczonymi. Czy muszę dodawać, że książka zawierała wiele podobieństw do prawdziwych wydarzeń w późniejszej historii konfliktu w czasie II wojny światowej? Robertson nigdy nie mówił wprost, że ma kontakty z istotami duchowymi, ale pewnego razu pytany o to, skąd czerpie inspiracje, odparł, że często nieświadomie wizje same napływają nieproszone, a on jedynie spisuje to, co widzi poza czasem i materią.

O Channelingu z prawdziwego zdarzenia możemy mówić w przypadku Fredericka Spencera Olivera, autora książki A Dweller on Two Planets. Oliver jednakże nigdy nie twierdził, że wymyślił jej treść, ale do końca życia utrzymywał, iż podyktował mu ją niejaki „Phylos The Thibetan”, postać całkowicie duchowa, z którą utrzymywał bezpośredni kontakt przez trzy lata, począwszy od 1883 r., a wszystko zaczęło się całkiem niewinnie, podczas gdy Oliver, robiąc notatki, dostrzegł, iż przestał całkowicie kontrolować to, o czym pisał. Książka jest dość skomplikowana, a prawdziwym jej blaskiem jest dzieło fikcji spekulacyjnej. Prawdziwy autor, czyli Phylos Tybetańczyk, nawiązuje do prawdziwych wydarzeń z jego licznych inkarnacji w odległej przeszłości. Nie miejsce tu, by pisać recenzję, dlatego skupimy się na najistotniejszym aspekcie, czyli życiu Phylosa w legendarnej Atlantydzie. A o życiu, kulturze, historii, chronologii oraz technologii starożytnej Atlantydy, Phylos dyktował Oliverowi dość szczegółowo. Z książki dowiadujemy się, że na Atlantydzie istniały klimatyzatory pozwalające zwalczać toksyczne opary, cylindryczne lampy próżniowe, elektryczna broń, urządzenia służące do pozyskiwania wody z atmosfery, system kolei jednotorowej, maszyny przekształcające mowę na tekst, elektromagnetyczne statki powietrzne zwane vailx, a także radio i telewizję. Przypominam, że książka napisana została w 1886 roku, a na obwolucie jednego z wydań można przeczytać:
„Jedną z największych zagadek naszych czasów jest to, w jaki sposób A Dweller on Two Planets przepowiada wynalazki współczesnej technologii dokonane na długo już po napisaniu tej książki”.