28.03.2019

Klątwa Titanica

Zatonięcie RMS Titanica jest jedną z najsłynniejszych katastrof XX wieku, w której śmierć poniosło ponad 1500 osób, a przeżyło około 730. Czy do tragedii musiało dojść? Dziś to jedynie spekulacje, a czasu nie cofniemy. Najgłośniejsza katastrofa nowożytnej historii kryje jednak w sobie mroczne tajemnice, które nigdy nie były badane oficjalnie, a tkwiące za publiczną kurtyną, noszą znamiona przeznaczenia, a być może nawet klątwy.


Transatlantyk RMS Titanic u wybrzeży Irlandii
Titanic Foto: Flickr
W nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku, na Oceanie Atlantyckim zatonął trzeci pod względem wielkości brytyjski transatlantyk RMS Titanic. Na temat przyczyn zatonięcia statku powstało wiele teorii. Oficjalnie przyjmuje się, że 14 kwietnia o godzinie 23:40 otarł prawą burtą o górę lodową, którą właściwie dostrzeżono, ale zignorowano. Od meldunku o zauważonej śmiertelnej przeszkodzie do podjęcia działań minęła niecała minuta, a to bardzo długi okres w takich przypadkach, gdzie reagować należy natychmiast. Kolizja była nieunikniona. Zaznaczyć należy w tym miejscu, że to nie pierwszy i niejedyny dość dziwny incydent w całym tragicznym rejsie, jak również, o czym będzie mowa dalej, wiele lat już po samej katastrofie.

Tragicznej niedzieli 14 kwietnia o godzinie 13:45 statek SS „America” przesłał „Titanicowi” depeszę, z której wynikało, że parowiec mknie prosto ku polu lodowemu. Z nieznanych przyczyn ta wiadomość nigdy nie trafiła na mostek kapitański. Jak później ustalono, najprawdopodobniej radiooperatorzy zajęci byli wysyłaniem wiadomości i życzeń od pasażerów, a nie ostrzeżeniami o polach lodowych. O godzinie 23:40 Titanic otarł się o górę lodową prawą burtą, co spowodowało uszkodzenie statku doprowadzające do późniejszego zatonięcia. Otarcie było na tyle słabe, że pasażerowie nawet nie wyczuli kolizji, a uderzenie wyczuli jedynie pasażerowie trzeciej klasy z przedniej części statku. Nie zdawano sobie sprawy z powagi sytuacji. Dziś przyjmuje się, że o kolizji i konsekwencjach wiedziało jedynie kilkanaście osób. Na oględziny statku niezwłocznie wybrał się kapitan Smith wraz z cieślą okrętowym i konstruktorem statku – Thomasem Andrewsem, który stwierdził, iż kolizja spowodowała uszkodzenia na tyle poważne, że Titanic zatonie w ciągu półtorej godziny oraz że należy jak najszybciej rozpocząć ewakuację pasażerów i załogi podkreślając przy tym wagę każdej minuty. Kolejną tajemnicą jest zatem opieszałość kapitana po usłyszeniu wyroku konstruktora Titanica. Nawoływanie o pomoc sygnałem CQD/SOS rozpoczęto dopiero po przeszło trzydziestu minutach od uderzenia w górę lodową. Dopiero czterdzieści pięć minut od zderzenia rozkazano przygotować szalupy i umieszczać w nich kobiety i dzieci. 15 minut później została wystrzelona pierwsza biała rakieta, która powinna być koloru czerwonego, co być może miało konsekwencje, iż przepływający w pobliżu statek Californian nie przybył na pomoc tonącemu Titanicowi. 15 kwietnia o godzinie około 2:20 Titanic zniknął w wodach Atlantyku, zabierając ze sobą około 730 istnień ludzkich. Katastrofę przeżyło około 1500 osób, ale nie dla wszystkich ocalałych przeżycie katastrofy oznaczał koniec tragedii.

Fatum ciążące na uczestnikach rejsu Titanica.


Kapitan Edward Smith nie przeżył katastrofy i wraz z dowodzonym przez siebie statkiem spoczął na dnie Atlantyku. Jego jedyna córka Helen, miała wówczas czternaście lat. Wychowywana przez matkę, wdowie po kapitanie Titanica po kilku latach wyszła za mąż i urodziła syna Simon oraz córkę Priscillę. Niestety Simon zginął w Drugiej Wojnie Światowej, a Priscilla zmarła na polio. Wdowa po kapitanie zaś została śmiertelnie potrącona przez taksówkę w 1931 roku. Dalsze losy samej córki Edwarda nie są znane. Domyślić się tylko można, że szereg splotów nieszczęść dotykających jej rodzinę, musiał odbić się negatywnie w każdej dziedzinie jej życia.

Jednym z kwatermistrzów na pokładzie Titanica był Richard Hichens. Doświadczony marynarz, który swą przygodę z wodami mórz i oceanów zaczynał, mając dopiero czternaście lat, a służąc na transatlantyku, był u szczytu swej kariery. Katastrofę przeżył, ale zdania na jego temat były podzielone, a nawet stawiano mu zarzuty, iż między innymi przez niego Titanic zatonął. Wkrótce po katastrofie jego małżeństwo rozpadło się, a sam Richard Hichens rozpił się, nie dając sobie rady z zarzutami, rozpadem małżeństwa i wspomnieniami. Próbując żyć w miarę normalnie, otworzył mały biznes. Podczas sporu o pieniądze postrzelił Harry'ego Henleya, za co trafił do więzienia na cztery lata. Odsiadując wyrok, próbował kilkakrotnie popełnić samobójstwo. Wkrótce po wyjściu z więzienia zmarł na statku towarowym jako trzeci oficer.

Obserwatorem, który pierwszy zauważył górę lodową, był Fred Fleet. Od dzieciństwa nie miał łatwego życia. Porzucony przez ojca i matkę spędził długie lata w rodzinach zastępczych. Kariera na wodach mórz i oceanów dawała mu nadzieję i rekompensatę ciężkiej przeszłości. Fleet katastrofę przeżył dzięki temu, iż powierzono mu odpowiedzialność za jedną z łodzi ratunkowych. Po śmierci żony, Fred... powiesił się.

Konstruktor Titanica Thomas Andrews niestety katastrofy nie przeżył, chociaż są relacje, iż proponowano mu miejsce w łodzi ratunkowej. Osierocił dwuletnią córkę Elizabeth Law-Barbour Andrews. Elizabeth nigdy nie wyszła za mąż. Jako pierwsza kobieta w Irlandii Północnej uzyskała licencję pilota. Niestety długo się nią nie nacieszyła. Zginęła na miejscu w wypadku samochodowych.

Jedenastomiesięczny Hudson Trevor przeżył katastrofę wyniesiony przez swoją nianię na pokład łodzi ratunkowej. Wkrótce po ukończeniu osiemnastego roku życia, zmarł z powodu zatrucia pokarmowego.

Katastrofę przeżył przywiązany do przewróconej łodzi ratunkowej, płk Archibald Gracie IV. Osiem miesięcy później zmarł od powikłań cukrzycy, a jego dwunastoletnia córka została zmiażdżona w paryskiej windzie w Hotelu de la Trémoille.

Jak wcześniej wspominałem, nigdy oficjalnie nie przeprowadzono badań dotyczących losów pasażerów, załogi oraz ich rodzin i bliskich pod względem nieszczęśliwych wypadków. Tych kilka przypadków to jedynie okruch naszej wiedzy, gdyż byli ludźmi bardziej znanymi lub członkami załogi. Nigdy nikt nie badał pod tym względem losów pasażerów trzeciej klasy i zapewne nikt nigdy już tego nie dokona. Co można sądzić na podstawie tych kilku epizodów? Przypadek? Klątwa? Może klątwa jest zbyt pochopnym określeniem, ale jednak coś w tym jest. Warto również byłoby zbadać, choć po tak długim okresie to już niemożliwe, czy ktokolwiek z pasażerów miał przed rejsem jakieś złe przeczucie, które chciało go uchronić od przeznaczenia, co szerzej zostało omówione w notce Przeczucia i Przeznaczenie.

24.03.2019

Ostatnia skazana czarownica

Słysząc o czarach, alchemikach, klątwach czy czarownicach, wyobrażamy sobie co najmniej okres średniowiecza. Nic bardziej mylnego. Ostatnią osobą w Wielkiej Brytanii, która została oskarżona o czary na mocy ustawy o czarownicach z 1735 roku, była Victoria Helen McCrae Duncan, skazana na karę więzienia w 1944 roku.


Victoria Helen McCrae Duncan
Helen Duncan Foto: Harry Price/Public Domain
Sprawa Helen Duncan stała się głośna, gdy minister spraw wewnętrznych Wielkiej Brytanii, zwrócił się do królowej Elżbiety II o rehabilitację oskarżonej o czary szkockiej oszustki w 1944 roku.

Helen Duncan w 1944 roku była znaną spirytystką, pochodzącą z Edynburga. Trwała II wojna światowa, na której ginęło wielu ludzi na froncie, wielu było zaginionych bez wieści, a rodziny czekały z niepewnością. Lepszej sytuacji nie mogła sobie wymarzyć osoba podająca się za medium, która twierdziła, że ma kontakt ze światem niematerialnym. Reklama po kilku udanych seansach poszła w obieg, a Helen Duncan miała ręce pełne roboty. Zatrwożone matki, żony, narzeczone chciały wiedzieć, co dzieje się z ich bliskimi, którzy od miesięcy nie dawali znaku życia. I tak rozkręcił się bardzo dochodowy biznes Szkotki, która za drobną opłatą miała kontaktować się bezpośrednio z tymi, co polegli lub udzielać informacji ze świata duchów, że zainteresowane osoby nie opuściły materialnego świata, co krzepiło serca klientów i tym samym szerzej otwierało ich portfele. Wszystko szło pięknie, interes kwitł w najlepsze, ale... do pewnego czasu. Konkretnie do czasu o jedną informację za dużo.

Podczas jednego z seansów spirytystycznych, Helen Duncan wywołała ducha pewnego marynarza, który poprzez usta medium oznajmił zebranym bliskim, że jego okręt HMS Barham zatonął u wybrzeży Malty. W tamtych czasach nie było Internetu, telefonów komórkowych, ale był inny rodzaj bardzo szybko rozchodzących się wieści – poczta pantoflowa, a samej spirytystce bardzo zależało na tym, aby jej udane seanse rozchodziły się w świat, gdyż to przyciągało nowych klientów i większe dochody. Wieść o seansie ze zbyt gadatliwym marynarzem dotarła do dowództwa Marynarki Wojennej Wielkiej Brytanii. Nie była to dla nich miła informacja, gdyż dla bezpieczeństwa rodziny nie były informowane, w jakich jednostkach służy dany żołnierz, gdzie walczy i na jakim okręcie pływa. Takie informacje uznawano za tajne, albowiem wróg mógł je wykorzystać na swoją korzyść. Poza tym akurat zatonięcie okrętu HMS Barham utajniono, by nie obniżać morale wojska. Oficerowie przyjęli zatem taką informację ze zdumieniem, ale i przerażeniem. Nie mogli pojąć, skąd Helen Duncan poznała tajne fakty, to jednak nie to było najważniejsze, bowiem najgorsze było to, że tajne informacje spirytystka puszcza lekkomyślnie w świat. To było nie do przyjęcia, bowiem wojska brytyjskie w tym okresie szykowały się do słynnej Operacji Neptun, bardziej znanej jako Lądowanie w Normandii. Operacja objęta była najpilniej strzeżoną tajemnicą, a wciąż nie było jasne, skąd Helen Duncan posiadała wcześniej rozgłaszane tajne informacje.

Dla bezpieczeństwa operacji, Helen Duncan aresztowano na mocy Ustawy o Czarownicach z 1735 roku. Zarzucono jej wywoływanie duchów oraz rozpowszechnianie tajnych informacji uzyskanych podczas seansów. Skazana na dziewięć miesięcy więzienia odbyła pełny wyrok w zakładzie karnym Holloway, a dowództwo Królewskich Sił Zbrojnych miało pewność, że żadne tajne informacje na temat Operacji Neptun nie zostaną ujawnione, gdyby jakimś cudem skazana się o nich dowiedziała.

Sprawa uwięzienia Helen Duncan stała się na tyle głośna, że dotarła nawet do Winstona Churchilla, który mocno skrytykował sądy, że te zajmują się zabobonami i czarami zamiast poważniejszymi incydentami. Stwierdził także, iż czas zlikwidować przestarzałą Ustawę o Czarownicach, bowiem minęły czasy, kiedy wierzono, że niektóre kobiety mogą latać na miotłach. Podkreślił także, że nie pozwoli na to, by w XX wieku można było prawnie oskarżać ludzi o czary, torturować ich, czy nawet palić na stosie. Z pozytywnym skutkiem, chociaż Ustawa o Czarownicach miała jeszcze moc prawną przez kilka lat.

W roku 1951 wreszcie Ustawę o czarownicach zastąpiono Ustawą o Oszustwach Paranormalnych. Chociaż Helen Duncan miała mocny wkład na zmodyfikowanie Ustawy, to podkreślić trzeba, iż na mocy nowej Ustawy także byłaby skazana, bowiem nie posiadała żadnych mocy nadprzyrodzonych, a jej seanse były zwykłymi oszustwami. O tyle miała jednak szczęścia, że nie urodziła w czasach, kiedy to Kościół katolicki palił „czarownice” na stosach.

19.03.2019

Starożytny Mechanizm z Antykithery


W 1900 roku poławiacze gąbek nurkując na głębokości 40 metrów pomiędzy wyspami Kretą i Kithirą, odkryli wrak statku pochodzący sprzed naszej ery. Z wraku wydobyli cenne artefakty i dzieła sztuki, lecz najcenniejszym i najbardziej tajemniczym znaleziskiem była nadżarta rdzą bryła brązu z drobnymi elementami niewiadomego przeznaczenia.


Mechanizm z Antykithery znaleziony w 1900 r.
Mechanizm z Antykithery  Foto: YouTube
Cóż za wartość może mieć nadżarta zębem czasu bryła brązu, jeśli tuż obok spoczywają bardzo drogie przedmioty wykonane z czystego złota? Dla szarego człowieka żadnej, zwłaszcza że elementy w podniszczonej bryle przypominają bardziej wnętrze starego zegarka, niż bardzo drogie złote kielichy, krucyfiksy czy biżuterie. I nie ma co się dziwić, wiedząc, że w roku 1900 technika egzystowała na poziomie raczkowania. Bryła brązu z tajemniczymi elementami musiała przeczekać jeszcze pół wieku, by wreszcie ktoś zainteresował się jej przeznaczeniem, a sprawa do łatwych nie należała, gdyż przeszkodą był wiek znaleziska, który wyglądem przypominał jakiś tajemniczy mechanizm. Któż bowiem mógł skonstruować technicznie zaawansowane urządzenie z mniejszymi, większymi i drobnymi elementami 150 lat przed naszą erą? Ortodoksyjni uczeni nie chcieli brudzić sobie reputacji, nawet jeśli podejrzewali, iż tajemnicze elementy były częścią jakiegoś bliżej nieokreślonego mechanizmu. Oczywiście w świecie akademickiej nauki można mieć własne zdanie na każdy temat, pod warunkiem, że będzie ono pokrywało się z napisanymi już podręcznikami i ustaloną, niezmienną broń Boże, historią ludzkości.

Przeszło 50 lat podniszczone znalezisko przeleżało w muzealnej piwnicy, by wreszcie doczekało się zainteresowania sobą. Dopiero w połowie XX wieku fizyk, matematyk i historyk nauki Derek de Solla Price dokładnie zbadał zagadkowe znalezisko z 1900 roku. Dojrzał w nim bowiem charakterystyczne elementy czegoś, co musiało na zatopionym statku do czegoś służyć, gdy ten pływał po morzach i oceanach. Skorodowane elementy zbyt do siebie pasowały, by ignorować artefakt jako bezsensowny wytwór. Zniszczone elementy miały właściwości urządzenia mechanicznego, które jako całość musiało działać, ale do czego służyło? Nie potrafił odpowiedzieć nikt, zwłaszcza że wyprodukowane i używane miało być 150 lat przed naszą erą.

Model zrekonstruowanego mechanizmu z Antykithery
Rekonstrukcja mechanizmu z Antykithiry Foto: YouTube
Derek de Solla Price rozbudził wyobraźnię i ośmielił innych naukowców, aby nie ignorowali znaleziska, ale podeszli do artefaktu od strony naukowej, co przyniosło pozytywne skutki. Artefakt doczekał się bardziej szczegółowych badań, a w roku 1971 udowodniono po użyciu promieni rentgenowskich, iż wewnątrz zniszczonej bryły kryje się aparatura z bardzo skomplikowanym mechanizmem. Badania powtarzano kilkakrotnie z tym samym efektem. Skorodowana bryła musiała być urządzeniem mechanicznym. Potwierdziły to również późniejsze testy, a nawet według najnowszych badań stwierdzono, że za pomocą mechanizmu z Antykithiry, można było dokładnie obliczać występowanie zaćmienia Słońca i Księżyca, jak również dokładnie można było obliczyć tory ruchu planet naszego Układu Słonecznego. Uczeni byli w kropce, gdyż wiek znaleziska został przypieczętowany na okres pomiędzy 150 a 100 rokiem przed naszą erą.

Niemożliwe? Może warto przypomnieć sobie tajemniczą Szafirową Księgę, którą otrzymał pierwszy człowiek Adam tuż po wygnaniu z Raju od archanioła Raziela.
"Nie ulega wątpliwości, że mechanizm z Antykithery jest niewiarygodnym starogreckim dziełem sztuki inżynierskiej, tylko po prostu nie pasuje do epoki sprzed 2100 lat. Według naszej dotychczasowej wiedzy porównywalne urządzenie zostało wynalezione  dopiero w średniowieczu". – Stwierdził zdumiony jeden z profesorów Uniwersytetu Cardiff w Walii, który badał artefakt.
Pomyśleć tylko, że gdyby Amerykańskie Towarzystwo Filozoficzne nie zleciło w 1958 roku badań artefaktu, którego podjął się pracujący na Uniwersytecie Yale Derek de Solla Price, nigdy nie wiedzielibyśmy o mechanizmie z Antykithiry. Wciąż leżałoby zapewne w muzealnej piwnicy gdzieś w Grecji. Derek de Solla Price był wielce zdziwiony faktem, jak można było ignorować tak cenne znalezisko aż pół wieku, zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka zębate koła przypominały coś w rodzaju mechanizmu zegara. Przetłumaczone inskrypcje w języku starogreckim zdradziły w końcu zastosowanie urządzenia. Mechanizm z Antykithiry służyć miał do złożonych obliczeń astronomicznych, a wyniki swych badań de Solla opublikował w czasopiśmie Scientific American.
"Odkrycie czegoś takiego, jak ten antyczny grecki gwiezdny komputer, jest dokładnie tym samym, co znalezienie odrzutowego myśliwca w grobowcu Tutanchamona". – Stwierdził Derek de Solla Price.
W 2005 roku podczas badań z zastosowaniem najnowocześniejszej technologii udowodniono, że mechanizm jest jeszcze bardziej skomplikowany, niż wcześniej sądzono, a obliczenia ruchów ciał niebieskich, które wykonywał, opierały się na wiedzy, iż Ziemia krąży wokół Słońca. Pamiętajmy, że Kościół katolicki za głoszenie heliocentrycznego obrazu świata, jeszcze do całkiem niedawna palił ludzi na stosach, co bardziej szczegółowo opisałem w notce Piąte – Nie Zabijaj.

Mechanizm z Antykithiry, jak i inne niewygodne dla nauki znaleziska świadczą o tym, iż historię należy napisać od nowa, bowiem takie artefakty, wywracają do góry nogami całą, akademicką wiedzę, która uznawana jest za pewną i niezmienną.

13.03.2019

Agharta - tajemnicza podziemna kraina

Agharta (Agartha, Agartta, Agharti, Agarta, Agarttha, Aharta, Szambala) to legendarna kraina umiejscowiona głęboko pod ziemią, w której schronili się ludzie przed bliżej nieokreślonym kataklizmem zbliżającym się do naszej planety. Mieszkańcy Agharty rozwinęli wysoki poziom cywilizacyjny i mieli już nigdy jej nie opuścić, żyjąc pod ziemią do dziś.


Wizja podziemnych jaskiń
Foto: YouTube
Mity mitami, legendy legendami – nikt nie brał na poważnie możliwości życia jakiejś grupy społecznej pod ziemią, i nikt nigdy nie brał na poważnie w ogóle występowania pod ziemią jakiejś krainy. Mowa oczywiście o zwykłych, szarych obywatelach tego świata, którzy, by nie zostali wyśmiani, muszą wyśmiewać tych, którzy w takie rzeczy wierzą. Kto wie, może to celowa propaganda rządów światowych mocarstw? Wszystko, co ważne, wrzucać w worek z teoriami spiskowymi, bowiem tak się składa, że rządy Stanów Zjednoczonych, Rosji czy nawet hitlerowskich Niemiec, przeznaczały ogromne kwoty pieniędzy, na poszukiwania mitycznej krainy Agharta. Dla rządów światowych mocarstw zatem podziemna kraina nie jest teorią spiskową, ale możliwie realnym faktem. Dlaczego więc robią wszystko, by ludzie nie wierzyli w takie rzeczy, podczas gdy sami angażują specjalistów z różnych dziedzin w poszukiwania podziemnego świata? Pytanie bez odpowiedzi, bowiem można snuć wiele domysłów, a zagadka będzie nadal zagadką. Można przypuszczać, iż chodzi o to, by zniechęcić szerokie grono amatorów do poszukiwania wejścia do Agharty, bowiem legendy mówią, że mieszkańcy wnętrza Ziemi dysponują potężną energią, zwaną Vril, a światowe rządy prowadzą za kulisami niewidoczną dla świata wojnę, by zdobyć to tajemnicze urządzenie generujące tak potężną moc.

Przypuszczenia przypuszczeniami i jak było wcześniej powiedziane, mamy więcej pytań niż odpowiedzi. Przejdźmy zatem do faktów.

W latach 30. XX w. nazistowskie Niemcy już pod panowaniem byłego malarza pokojowego Adolfa Hitlera bardzo angażowały się w poszukiwania wejścia do podziemnej krainy. Hitler głęboko wierzył w prawdziwość legendy o istnieniu Agharti oraz, a może przede wszystkim, wierzył w istnienie tajemniczego urządzenia Vril, i za wszelką cenę chciał je zdobyć. Wysyłał ekipę za ekipą w różne części globu, mając nadzieję, że ci odnajdą dla niego drogę wiodącą do podziemnego świata. O Hitlerze wiele napisano publikacji, ale bardzo mało podawano informacji i nie doceniano roli, jaką odgrywały jego zainteresowania mistycyzmem i okultyzmem. Znajomość z generałem Karlem Haushoferem, który spędził wiele lat w Tybecie i wierzył, że Agharta znajduje się w centrum ojczyzny rasy aryjskiej, spotęgowała chęć odnalezienia wejścia do podziemi oraz zdobycia Vril. To właśnie Haushofer zaszczepił w Hitlerze obsesję stworzenia rasy nadludzi i przekonał go, że jest to na wyciągnięcie ręki. Przekonał go także, a właściwie umocnił w wierze, iż podziemny świat zamieszkują ludzie rasy aryjskiej, oraz że odnalezienie wejścia do Agharti pozwoli na zdobycie pełnej władzy nad całym światem. Odnalezienie wejścia do Agharti staje się priorytetem, a Hitler nie żałuje na dofinansowywanie kolejnych wypraw w każdy zakątek świata, byle tylko odnaleźć drogę wiodącą do podziemnej krainy.

W podziemny sztab władzy nad światem wierzyła także współzałożycielka Towarzystwa Teozoficznego Helena Pietrowna Bławatska.
"Istnieją i zawsze istnieli mędrcy posiadający wszelką wiedzę świata. Panują oni całkowicie nad siłami natury i dają się poznać jedynie osobom, które uznają za godne tego, aby ich poznać i ujrzeć". – Pisała Bławatska w swych pamiętnikach o mędrcach i zarazem władcach świata, których później zakwaterowała w podziemnej krainie Agharta.
Bławatska propagowała teorię pustej ziemi, choć nie była autorką tej myśli, jak niektórzy uważają, a wejście do podziemnej krainy ulokowała w Tybecie. Coś z tym Tybetem musi być na rzeczy, gdyż wielu poszukiwaczy przeważnie tam zaczynało swe poszukiwania. Sami Tybetańczycy niczemu nie zaprzeczają, ale jednak swoją tajemniczość utrzymują w milczeniu.

Prawdziwym autorem koncepcji pustej Ziemi był Cyrus Teed, dość kontrowersyjny naukowiec, alchemik i przywódca religijny. W 1869 przyjął imię Koresh i rozpowszechniał wierzenia religijne i naukowe, które zwały się od jego nowego imienia – Koreshanity. Jego teoria pustej Ziemi nie została przyjęta przychylnie przez środowisko uczonych, choć wiele lat po porażce Teeda, gdy zainteresowania ezoteryką rosły, zaczęto powracać do jego tezy i coraz bardziej brać na poważnie możliwość istnienia życia głęboko pod ziemią. Życia w znaczeniu wysoko rozwiniętej cywilizacji. W Europie coraz częściej można było słyszeć o podziemnym świecie za sprawą francuskiego urzędnika pracującego w Indiach, Louisa Jacolliota, który zaczął zagłębiać się w religię, kulturę, historię i przekazy miejscowej ludności. Dowiaduje się o zaginionym tysiące lat temu kontynencie zwanym Lemuria i łączy mieszkańców tego lądu z mieszkańcami Agharti. Podwiązuje możliwość przewidzenia zagłady Lemurii z ewentualną, jedyną drogą ratunku dla jej mieszkańców, wybudowania głęboko pod ziemią tuneli, ewakuując tam całe życie z Lemurii, która miała zostać unicestwiona prawdopodobnie na skutek potężnej burzy magnetycznej. Jacolliot swoje teorie popiera różnymi przekazami pisanymi, które nie mówią o tym wprost, ale wycinkowo są do przyjęcia na korzyść teorii Francuza. Świat znów zaczyna wierzyć w drugi świat pod ziemią. Dziś wiemy, że Lemuria to fikcyjny ląd wymyślony przez Ernsta Haeckela, niemieckiego darwinisty, który użył teorii o istnieniu Lemurii dla wyjaśnienia braku skamieniałości „brakującego ogniwa” między ludźmi a małpami. Przy okazji, tak na marginesie, mamy tu dowody na to, że darwiniści sami fałszowali dowody, byle tylko udowodnić błędną teorię Darwina. Pomińmy jednak ten temat tutaj. Wracając do Lemurii, trzeba tu zaznaczyć, iż Helena Bławatska publikowała swoje teksty o Lemurii, twierdząc, że miała wizje starożytnej, przed-atlantydzkiej Księgi Dzyan. Właściwie to Bławatska miała największy wkład w to, że Lemuria stała się najsłynniejszym zaginionym lądem poprzedzającym Atlantydę.

Istnieją teorie, że Agharta zamieszkana jest przez dawnych mieszkańców Atlantydy, skoro już to słowo padło. Atlantydy nikt dla własnych korzyści nie wymyślił, a wiemy o niej przede wszystkim od Platona. Mieszkańcy Atlantydy mieli być bardzo rozwinięci technologicznie, co świadczy na korzyść teorii o tajemniczym urządzeniu Vril, a sama Atlantyda miała być zniszczona, zatopiona jednego dnia i jednej nocy. Istnieją teorie mówiące o tym, że mieszkańcy Atlantydy posiadali latające pojazdy w kształcie spodków o nazwie Vimana, a jeden rozdział tej teorii mówi, że latające talerze obserwowane do dzisiaj wylatują z oceanu i do niego wracają, znikając w głębinach wód. Czy zatem UFO to nie kosmici, ale Aghartianie?

Opisując tajemniczy podziemny świat, nie można pominąć polskiego wkładu w poszukiwaniu Agharty. Ferdynand Ossendowski, polski pisarz, dziennikarz i podróżnik, podczas swojej podróży po Mongolii miał usłyszeć od jej mieszkańców opowieści o państwie podziemnym, które leży gdzieś pod Indiami albo Afganistanem. Miejsce wejścia do tych podziemi jest ukryte, a pieczary łącząc się ze sobą, rozciągają się przez wszystkie podziemia świata siecią tuneli. Całym podziemnym kompleksem rządzić ma tajemniczy Władca Świata, zwany także Brahytmą, co zdecydowanie działa na korzyść zapisków w pamiętnikach Bławatskiej.

Tybetańska przepowiednia mówi, że w roku 2425 koncentracja zła na świecie sięgnie szczytu. Wówczas wybuchnie wielka wojna, w której dobro ma pokonać moce zła, a lud Agharty ostatecznie wyjdzie z podziemia, by połączyć się z ludem żyjącym na powierzchni Ziemi. W książce Ossendowskiego (Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów) jednak zawarta jest przepowiednia, że mieszkańcy Agharty wyjdą na powierzchnię Ziemi w roku 2029. O wojnie dobra ze złem Ossendowski nic nie wspomina, ale ze złem warto walczyć już dziś. Do 2029 roku, czasu zostało niewiele.


9.03.2019

Przeczucia i przeznaczenie

Czy przeznaczenie istnieje, czy życiem rządzi raczej ciąg przypadkowych wydarzeń? A jeśli mamy z góry zaplanowany i zapisany scenariusz wydarzeń, to czy możemy oszukać przeznaczenie?


Szkic przedstawiający ludzki mózg w symbolice umusłu
Foto:YouTube
Przeznaczenie wcale nie musi być odbierane jak fantastyka, a może mieć wiele wspólnego z przypadkiem. Jak efekt motyla odbierany jako symbol, w pewnych okolicznościach może przebić granicę symboliki, doprowadzając do narodzin przeznaczenia. Przeznaczeniem jednak nie stanie się z powodu z góry zapisanego scenariusza wydarzeń, lecz za sprawą przypadków, które nastąpić muszą jako skutek, którego przyczyną jest nawet tak drobne wydarzenie, jak przysłowiowe trzepnięcie skrzydełkami motyla oddalonego o tysiące kilometrów. Dalszy etap to reakcja łańcuchowa następujących po sobie skutków. Jak przewracające się po sobie klocki domina, które muszą przewrócić się wszystkie, skoro pierwszy przewracający się klocek pchnął kolejnego, wywołując reakcję łańcuchową skutków. Ostatnie klocki jednak są ciągle pewne siebie i nie mają pojęcia o tym, że za sprawą przyczynowego efektu motyla przeznaczone jest im wkrótce upaść, a w tym przypadku możliwe jest nawet obliczenie, w jakim czasie przeznaczenie dopadnie ostanie klocki. My to wiemy, gdyż widzimy z góry cały układ i znamy przyczynę przeznaczenia wszystkich klocków domina w układzie. Ostatnie klocki jednak nie mają o tym pojęcia, więc nie wiedzą, że przeznaczone jest im wkrótce się przewrócić. Patrząc na taki scenariusz, można powiedzieć, że przeznaczenie istnieje, ale poprzedzone być musi przypadkowymi wydarzeniami. W tym przypadku takim wydarzeniem jest upadek pierwszego klocka domina. Czy jednak ostatni klocek nadal sztywno stojący i pewny siebie przeczuwa, że przeznaczenie po niego idzie?

Niewielki okruch ludzkości posiada dar przewidywania przyszłości, większy procent ludzkości ma prorocze sny, chociaż wielu o tym nie wie świadomie, ale ogromne grono ludzi bardzo często miewa silne uczucie zwane przeczuciem. Jakby wszechobecna, wszystko wiedząca nadświadomość podpowiadała, by czegoś nie robić, gdzieś nie jechać lub nie brać udziału w jakimś wydarzeniu, bo pędzimy wprost naprzeciw spotkaniu z przeznaczeniem. Coś niewidzialnego, niewytłumaczalnego, nieokreślonego podpowiada nam poprzez przeczucie o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Mam pewność, że wielu z czytających tę notkę takiego przeczucia choć raz w życiu doznali, a nawet posłuchali, ratując swoje cztery litery od przeznaczenia.

11 września 2001 roku miał miejsce zamach na World Trade Center. Już po zamachu okazało się, że wielu ludzi tego dnia nie poszło do pracy. Wypowiadając się, często twierdzili, że nie poszli do pracy, gdyż mieli po prostu silne przeczucie, że coś się stanie. Nie wiedzieli co, ale przeczucie było tak silne, że zdecydowali nie iść do pracy. Tu trzeba jasno powiedzieć, że przeczucie to nie to samo co przepowiednia czy proroctwo, gdzie wizjoner widzi to, co ma nastąpić. Przeczucie nic nam nie wskazuje konkretnego, to jedynie, a może aż, silne uczucie, że coś stać się może. Skoro tylu pracowników pracujących w budynku World Trade Center nie poszło do pracy 11 września 2001 roku z powodu przeczucia, oznacza to, iż jakby uciekli przeznaczeniu dzięki przeczuciu.

Mamy też inną stronę medalu jakby walki o dominację przeznaczenia z przeczuciem. Pewien pastor miał iść do teatru na komedię, gdy wewnętrzny głos zaczął mu szeptać "nie idź na przedstawienie". Przeczucie było tak silne, że pomyślał, iż może ta komedia nie jest dla niego właściwa. Posłuchał przeczucia, ale bilet nie był tani więc, by się nie zmarnował, postanowił dać go przyjacielowi. Do końca życia miał wyrzuty sumienia, gdy dowiedział się, że w teatrze wybuchł pożar, a jego przyjaciel zginął. Pastor dzięki przeczuciu oszukał, uciekł przeznaczeniu, ale nieświadomie wystawił przyjaciela wprost w jego szpony.

Jak pisał Victor Hugo w Postscriptum mojego życia (Post-scriptum de ma vie):

„Nie potrafię podać przyczyny, ale cała starożytna i nowoczesna historia potwierdza fakt, że nigdy nie wydarzyło się wielkie nieszczęście mieście lub w prowincji, którego by nie przepowiedział jakiś wieszcz lub nie zapowiedziały objawienia, cudy czy znaki niebieskie. Byłoby bardzo pożądane, aby przyczynę przedyskutowali ludzie uczeni w sprawach naturalnych i ponadnaturalnych, a tej wiedzy ja nie posiadam. Być może, ponieważ naszą atmosferę, jak wierzyli niektórzy filozofowie, zamieszkuje tłum duchów przewidujących rzeczy przyszłe z samego prawa natury. Te umysły, litując się nad ludźmi, ostrzegają ich za pomocą znaków, aby się mogli mieć na baczności".

W naszym przypadku znakami ostrzegawczymi jest silne przeczucie i myślę, że lepiej dla naszego zdrowia głosu tego przeczucia słuchać.

A co, jeśli zaślepieni w materialnym przepychu przegramy walkę z przeznaczeniem ignorując przeczucie? Może warto zastanowić się, czy materialny komfort jest najważniejszy w życiu.

8.03.2019

Prekolumbijskie złote samoloty

W grobowcach szybowych na obszarze kultur Calima, Tairona i Tolima w Kolumbii, odkryto złote figurki z okresu prekolumbijskiego, które do złudzenia przypominają współczesne, nowoczesne samoloty i promy kosmiczne. Ortodoksyjni uczeni jednak wolą w nich widzieć religijne ozdoby.


Figurka znaleziona w Kolumbii, przedstawiająca samolot
Prekolumbijska figurka Foto: YouTube
Nie pierwszy raz akademiccy uczeni nie potrafiąc wyjaśnić istoty znaleziska, wolą pójść na łatwiznę zasłaniając się kultem połączonym z religią. Szanujący się ortodoksyjny uczony musi mieć zawsze odpowiedź na każde pytanie i musi zawsze wiedzieć, co odkryto. Czasami ma się wrażenie, że dawno temu zwykłych ludzi nie było w ogóle, bo nigdy nie odkopywano ich szczątków. Szanujący się archeolog musi zawsze odkopywać szczątki pradawnych królów lub ewentualnie bardzo ważnych postaci. Jeśli teoria nie pasuje, wówczas należy użyć najczęstszego wyjaśnienia, iż odkopane szczątki należały do kogoś, kogo złożono w ofierze bogom, skutecznie wrysowując w tło jak najwięcej elementów religijnych. Czy to szczątki ludzi, czy też odkryte przedmioty – bez znaczenia. Kult religijny jest najlepszym przyjacielem ortodoksyjnego uczonego, który musi zawsze wiedzieć, co zostało odkryte i jakie miało przeznaczenie.

Prekolumbijska figurka w kształcie samolotu
Foto: YouTube
Nie inaczej jest ze złotymi figurkami odnalezionymi w Kolumbii, które do złudzenia przypominają współczesne samoloty i promy kosmiczne. Figurki te pochodzą z okresu prekolumbijskiego, czyli nie mogą, według akademickiej wiedzy, przedstawiać ani samolotów, ani też tym bardziej promów kosmicznych. Mogą jednak przedstawiać latające krokodyle lub stanowić ozdobę religijną. Niestety, ale tak w wielu przypadkach działa akademicki świat nauki, gdzie, zamiast rozszerzać horyzonty możliwości, zawęża się je do oceny możliwości wystąpienia. W okresie prekolumbijskim samolotów nie było, więc figurki nie mogą przedstawiać samolotów. Przed tysiącami i setkami lat były jednak krokodyle, więc figurka musi przedstawiać krokodyla ze skrzydłami. Niestety, ale tak to działa.

A co na temat figurek mają do powiedzenia eksperci z dziedziny lotnictwa?

Figurki z Kolumbii w kształcie samolotów
Figurki z Kolumbii Foto: YouTube
Figurki wykonane są w idealnie aerodynamicznie formie oraz posiadają cechy charakterystyczne dla nowoczesnych samolotów. Powierzchnia nośna w kształcie litery delta stosowana jest stosunkowo od niedawna, a taki kształt stosuje się w najszybszych typach samolotów oraz w samolotach niewidocznych dla radarów. Usterzenie z wysoko podniesionym statecznikiem kierunkowym, do którego dopasowany jest poziomy ster wysokości. Kokpity, wiatrochrony, stateczniki ogonowe wyposażone w lotki i stery wysokości. Powierzchnie nośne przymocowane są do spodu kadłuba tak jak we współczesnych odrzutowcach ponaddźwiękowych Eurofighter Typhoon oraz Mirage 2000. Spody figurek są idealnie gładkie i płaskie tak jak w wahadłowcach kosmicznych. Eksperci z dziedziny lotnictwa i astronautyki są zdumieni tak dużą ilością ważnych szczegółów w figurkach, które charakteryzują współczesne pojazdy latające.

Figurkami zainteresował się ekspert w dziedzinie modelarstwa Peter Belting, który postanowił sprawdzić w praktyce, czy figurki przedstawiają ozdoby religijne, czy może faktycznie bliżej im do latających maszyn. Wykonał repliki figurek w skali 16:1. Testy lotnicze replik dowiodły, że figurki mają zaskakujące właściwości aerodynamiczne, porównywalne z najnowszymi samolotami, a nawet wahadłowcami kosmicznymi.
"Moje wierne modele szybują również z wyłączonym silnikiem i eleganckim lotem ślizgowym miękko lądują na pasie startowym". – Stwierdza Peter Belting.
Problemem jest tylko to, że figurki pochodzą sprzed tysięcy lat. Historycy twardo twierdzą, że to niemożliwe, by preinkaska ludność znała szczegóły idealnych, współczesnych maszyn latających. Tamtejsza ludność nie mogła nawet widzieć takiej maszyny. Pradawni mieszkańcy Ameryk nie mogli znać współczesnej technologii lotniczej. Figurki w formie miniatur idealnych maszyn latających jednak są. Czym więc sugerowano się podczas ich wytwarzania? Co stanowiło wzór? Przypadek? Może jednak historia nie jest taka, jak się nam wydaje i wymaga odrestaurowania, biorąc zwłaszcza pod uwagę elementy opisane w notce Powrót do przeszłości