19.11.2018

Galaktyczne Superfale


Dlaczego następuje noc po dniu, wszyscy wiemy doskonale. Wiemy też, dlaczego cyklicznie zmieniają się pory roku oraz to, że rok to jedno okrążenie Ziemi wokół Słońca. Nasz Układ Słoneczny jednak to mały trybik w ogromnym mechanizmie, gdzie Słońce wraz ze wszystkimi planetami naszego układu, również podlega silniejszym wpływom centrum Drogi Mlecznej, naszej Galaktyki. Możemy jedynie wyobrażać sobie potęgę czegoś, co znajduje się w centrum Galaktyki, co zmusza nasz Układ Słoneczny do podróży w nieznane. A jeśli przyjąć pewne teorie za słuszne, okazać się może, iż centrum Galaktyki nie zawsze jest takie spokojne, jak się wydaje, tym bardziej że teorie te mówią o cyklicznych zjawiskach, które powinny przebudzić się w czasach obecnych, a które odpowiadają za katastrofy w przeszłości.


Centrum Drogi Mlecznej złożony z trzech fotografii wykonanych za pomocą teleskopów Hubble'a , Spitzera oraz Chandra.
Centrum Galaktyki   Foto: NASA/JPL-Caltech/ESA/CXC/STScI
Patrząc na nocne niebo, łatwo możemy zlokalizować gwiazdozbiór Strzelca. Dlaczego jest on dla nas tak ważny? Otóż dlatego, że patrząc w tym kierunku, patrzymy w stronę centrum naszej Galaktyki. Oczywiście gołym okiem niczego szczególnego nie dostrzeżemy, ale mamy już pewne wyobrażenie, w którym kierunku znajduje się ta potężna siła, której podlega cały nasz Układ Słoneczny. Istnieją teorie mówiące, że w centrum Drogi Mlecznej znajduje się tajemnicza, niezbadana Czarna Dziura, czyli obiekt o takiej masie ciała, że nawet światło nie może z niego uciec. Nie jest to potwierdzone ostatecznie, zatem niczego nie możemy przesądzać, wiemy natomiast, że w centrum naszej Galaktyki istnieje coś, co emanuje niewyobrażalnie potężną siłę, która cyklicznie daje o sobie znać niczym Słońce podczas zjawiska nazywanego koronalnym wyrzutem masy (CME). Bardziej szczegółowo o burzach słonecznych, które wywołują burze magnetyczne niebezpieczne dla nas, opisałem w notce Burza magnetyczna a upadek cywilizacji.

Dr Paul A. LaViolette jest autorem teorii, która mówi, że fale kosmicznego promieniowania o wysokiej intensywności przemieszczają się bezpośrednio na naszą planetę z odległego źródła w naszej Galaktyce, co potwierdzają dane naukowe. Jest także pierwszym, który odkrył wysokie stężenia pyłu kosmicznego w polarnym lodzie z epoki lodowcowej, co wskazuje na wystąpienie globalnej kosmicznej katastrofy w czasach pradawnych. Odkrycie to zostało potwierdzone dziesięć lat później w 1993 r. Dzięki danym z sondy kosmicznej Ulysses i przez obserwacje radarowe z Nowej Zelandii, dokonał prognozy na temat przemieszczania się pyłu międzygwiezdnego do Drogi Mlecznej.

Powyżej wymienione odkrycia i sama teoria mają ze sobą ścisłe powiązania, gdyż sugerują, że katastrofa sprzed około 12 000 lat, została wywołana, lub precyzyjniej będzie stwierdzić zapoczątkowana, przez bombardowanie Drogi Mlecznej promieniowaniem pochodzącym z centrum Galaktyki, a na podstawie badań lodowców można wywnioskować, że podobne fale kosmicznego promieniowania o potężnej intensywności następują cyklicznie. Nie znamy przyczyny cyklicznej aktywności czegoś, co znajduje się w centrum Galaktyki, ale wiemy, że jak Słońce przechodzi swoje jedenastoletnie cykle, tak też co kilkanaście tysięcy lat coś zaczyna emanować silnym promieniowaniem kosmicznym wprost z centrum Drogi Mlecznej. Dr P. LaViolette zjawisko to nazwał Galaktyczną Superfalą i na podstawie badań lodowcowych obliczył, że cykliczność promieniowania wskazuje na to, że żyjemy w czasach dużego ryzyka wystąpienia kolejnej Galaktycznej Supefali, która w dalekiej przeszłości, być może była odpowiedzialna za liczne, następujące po sobie co tysiące lat, globalne katastrofy na Ziemi. Nie oznacza to, że kolejna Galaktyczna Superfala nadejdzie jutro czy za rok. Sugerować jedynie może, o ile teoria jest słuszna, że nasza cywilizacja wkrótce może paść jej ofiarą po raz kolejny.

Do tej pory zdawano sobie sprawę, że jądro Galaktyki ma swoje okresy humorów oraz że co jakiś czas następuje przebudzenie i uwolnienie siły trylion, trylionów, trylionów, trylionów silniejszej, niż najsilniejsza znana nam burza słoneczna, a skutki eksplozji odczuwalne są w całej Drodze Mlecznej. Przypomnieć tu należy, iż nasza Galaktyka ma średnicę około 100 000 lat świetlnych i ok. 1000 lat świetlnych grubości, a Słońce oddalone jest od centrum Galaktyki o ok. 28 000 lat świetlnych. Odległości niewyobrażalne, ale na podstawie tych ogromnych odległości możemy sobie wyobrazić potęgę aktywności jądra, skoro wiemy, że promieniowanie kosmiczne odczuwalne jest w całej Galaktyce. Zdawano sobie zatem sprawę z niebezpieczeństwa aktywności centralnego obiektu Galaktyki, ale sądzono, że cykliczność zjawiska nie jest krótsza niż miliony lat. Paul A. LaViolette swymi badaniami rdzeni lodowych dowiódł, że aktywność jądra Drogi Mlecznej następuje nie co miliony lat, ale co ok. 10 000 lat. Dowiódł także, że ostatnia galaktyczna burza nastąpiła ok. 12 000 lat temu, co sprawia, o ile przyjąć stałą cykliczność, że właściwie kolejna Galaktyczna Superfala jest spóźniona.

Zagrożenie dla Ziemi wynikające z kolejnej Galaktycznej Superfali.


Położenie Ziemi na obrzeżu Galaktyki przed bombardowaniem promieniami kosmicznymi chroni nas w bardzo niewielkim stopniu. Centralna eksplozja, jak wcześniej było poruszane, dotyka całą Galaktykę. Najbardziej istotnym dla nas faktem jest to, że promieniowanie w silnym stopniu wpływa na aktywność słoneczną, wywołując słoneczne zderzenie protonowe (SPE). Coś w rodzaju protonowej burzy, co skutkuje efektem podobnym do zorzy polarnej, z tym że w zjawisko zaangażowane są protony, a nie elektrony. Silna burza protonowa ma związek z burzami geomagnetycznymi, które mogą powodować rozległe zakłócenia w sieciach elektrycznych. Poza tym Galaktyczna Superfala silnie wpływa na przebudzenie rozbłysków słonecznych o ogromnej intensywności, co już dla Ziemi jest katastrofalne w skutkach, gdyż silna burza słoneczna ma już bezpośredni wpływ na burze magnetyczne o ogromnym natężeniu. A to z kolei skutkuje zniszczeniem satelit, elektroniki oraz pozbawia nas energii. Zdestabilizowane Słońce bogatsze w silniejsze rozbłyski wpłynie destrukcyjnie na ziemską atmosferę i magnetosferę, a to sprawi znów, że Ziemia i wszystko, co na niej żyje, stanie się bezbronne przed wzmożonym promieniowaniem kosmicznym. Cywilizacja, jaką dzisiaj znamy, staje się z dnia na dzień historią. Efektem ostatniej eksplozji jądra Galaktyki, według LaViolette'a było to ok. 12 000 - 12 900 lat temu, była gwałtowna zmiana klimatu, która przyczyniła się do wyginięcia wielu gatunków zwierząt, łącznie z mamutami.

Jeśli za naszego życia jądro Galaktyki przebudzi swą aktywność wywołując Galaktyczną Superfalę, będziemy o tym wiedzieli z wyprzedzeniem kilku dni. Na niebie w okolicach gwiazdozbioru Strzelca, pojawi się intensywne, silne biało-niebieskie światło. Galaktyczna Superfala dotrze do Ziemi i Słońca dopiero za kilka dni, jako że promieniowanie kosmiczne nie osiąga prędkości światła. Co będzie później i co powinniśmy zrobić? Być może odpowiedź tkwi w starożytnych odkryciach i legendach. Być może ludzie z pradawnych, wysokorozwiniętych, zaginionych cywilizacji potrafili to przewidzieć, skoro zadziwiają dziś naukowców doskonałą wiedzą w wielu dziedzinach, w tym, jak najbardziej astronomii. Jeśli tak było, to nie trudno domyślić się, że odkrywane sieci tuneli pod ziemią były budowane w celach ochronnych. Być może legendarna Agharta była schronem dla ogromnej populacji ludzi pradawnej cywilizacji. Być może pod Piramidami nie tylko w Egipcie, kryją się sieci podziemnych, ochronnych tuneli. Przynajmniej naukowcy są zgodni co do tego, że pod Sfinksem takie tunele występują, a kwestia ich odkrycia jest kwestią czasu.

Czy teoria LaViolette'a jest słuszna? Tego wiedzieć z całą pewnością nie możemy. Wiemy jedynie, że od pradziejów cywilizacje rozwijały się i nagle znikały bez śladu, a zjawisko to zdaje się mieć charakter cyklicznej częstotliwości. Podobnie jak eksplozja jądra Galaktyki.

11.11.2018

Niewyjaśnione zniknięcia ludzi


Każdego dnia ktoś wychodzi z domu i nie wraca. Porwania, ucieczki od świata, choroby lub wypadki chodzą po ludziach i są to naturalne zjawiska, których każdy może doświadczyć. Po wnikliwych poszukiwaniach duża część ludzi zaginionych odnajduje się lub, i tak bywa, odnajdywane są ciała. Są jednak przypadki, które absolutnie nie pasują do powyższego schematu. Zdarza się, że ludzie znikają nagle i wszelki ślad po nich się urywa. Żywi czy martwi, nie są odnalezieni nigdy, a scenariusz ich zniknięcia owiany jest mroczną tajemnicą.


Wojska Brytyjskie przy Zatoce Suvla z roku 1915
Wojska Brytyjskie przy Zatoce Suvla 1915 r. Fot/Flickr
Bazy danych osób zaginionych na całym świecie przepełnione są nazwiskami ludzi, którzy aktualnie są poszukiwani przez ich rodziny oraz zdjęciami ludzi, którzy wyszli z domu i na skutek choroby nie pamiętają ani swojego nazwiska, ani adresu. Prędzej czy później większość z tych ludzi odnajdzie swój dom lub w najgorszych przypadkach, zostaną odnalezione ciała zaginionych. Co jednak z przypadkami, których nikt nie potrafi wyjaśnić? Człowiek, a nawet całe grupy ludzi znikają w tym samym czasie bez żadnej wytłumaczalnej przyczyny. Sceneria wokół nich nigdy nie wskazuje na to, że świadomie mogli opuścić miejsce swego pobytu nagle. Ich rzeczy osobiste przeważnie są na swoim miejscu i nie zostawiają wiadomości, by nagle bez żadnych przyczyn zniknąć bez śladu, i nigdy nie zostają odnalezieni żywi, ani martwi. Mogłoby to się wydawać absurdem i jakieś wyjaśnienie być musi. Niestety takich przypadków jest mnóstwo, a wszelkie próby wyjaśnienia tajemniczych zniknięć spełzają na porażce.

Przybliżając problem, na początek podam przykład jedenastoletniego chłopca, Oliviera Thomasa, który w roku 1909 w wieczór wigilijny wyszedł do studni po wodę. Zaniepokojeni zbyt długą nieobecnością chłopca rodzice, wyszli sprawdzić, co się dzieje z Olivierem. Jak się okazało, chłopiec nigdy nie dotarł do pobliskiej studni, na co wskazywały urywające się w połowie drogi ślady na śniegu. Ani żywego chłopca, ani jego ciała nie odnaleziono nigdy.

Zupełnie nieprawdopodobne wydaje się, aby 145 osób nagle rozpłynęło się w powietrzu. Rzeczywistość czasem może okazać się bardziej fantastyczna, niż nam się wydaje. Świadkami tego zdarzenia było 22 żołnierzy nowozelandzkich, którzy długo milczeli na ten temat, i nie ma co się dziwić, ale po latach postanowili przerwać milczenie i zgodzili się zeznawać pod przysięgą o wydarzeniach z roku 1915. Podczas pierwszej wojny światowej na terenach Europy Południowej toczył się konflikt zbrojny między Turkami a Brytyjczykami. W walkach brał udział batalion żołnierzy brytyjskich z Pierwszego 5 Regimentu Norfolk. 21 sierpnia Brytyjczycy otrzymali rozkaz natarcia w kierunku Zatoki Suvla i zdobycia Wzgórza 60, które było głównym punktem oporu wojsk tureckich. Nowozelandczycy zeznali, że cały ranek niższa część wzgórza spowita była dziwnie wyglądającą mgłą. Dlaczego mgła wydała im się dziwna? Twierdzili, że tego dnia wiał dość silny wiatr z południowego zachodu, a mimo to mgła nie rozpraszała się, nie opadała, jakby nie podlegała prawom fizyki, a żołnierze nowozelandzcy mieli dość dobry widok na sytuację ze swych pozycji poniżej. Brytyjczycy, mając rozkaz zdobycia wzgórza, weszli wprost we mgłę, myśląc, że ta udzieli im kamuflażu. Niestety. Nowozelandczyki zeznali pod przysięgą, że tuż po wejściu brytyjskiego batalionu we mgłę, ta nagle zaczęła się kłębić, zagęszczać aż przybrała formę na wzór ogromnego bochenka chleba, by w chwilę potem unieść się w górę do nieba i odpłynąć w przeciwną stronę do kierunku wiejącego wiatru. Dramatycznym zaskoczeniem dla Nowozelandczyków było to, iż mając doskonały widok na miejsce akcji, nie dostrzegli u podnóża wzgórza już ani jednego brytyjskiego żołnierza. Batalion liczący 145 żołnierzy brytyjskich rozpłynął się w powietrzu. Długie milczenie naocznych świadków jest dość zasadne, któż ośmieliłby się zeznać, że mgła zabrała cały batalion żołnierzy? Nigdy nie zostało odnalezione ani jedno ciało żołnierza z feralnego batalionu, a po zakończeniu konfliktu, gdy dokonano wymiany jeńców wojennych, okazało się, że żaden żołnierz z batalionu Pierwszego 5 Regimentu Norfolk, nie został wzięty do niewoli. Los żołnierzy do dziś nie jest znany.

Incydent z pierwszej wojny światowej nie jest jedynym tego typu przypadkiem. Rok 1937 to czas krwawego konfliktu zbrojnego pomiędzy Republiką Chińską i Cesarstwem Wielkiej Japonii. W grudniu tego roku, gdy wojska japońskie próbowały zdobyć Nankin, Chińczycy dokonali wszelkich starań w celu ochrony bardzo ważnego strategicznie mostu, lokując tam silny oddział liczący około 3 tys. żołnierzy. Już na drugi dzień po rozmieszczeniu wojsk mających rozkaz obrony mostu, dowódca chiński, generał Li Feu Siea, został zaalarmowany meldunkiem o utracie łączności radiowej z dywizją obronną. Generał miał pewność, że wojska japońskie zdobyły most, co byłoby tragiczne dla Chińczyków. Natychmiast wysłał na miejsce zwiadowców w celu dokładnego zbadania sytuacji. To, co usłyszał po ich powrocie, zatrwożyło i zadziwiło go bardziej, niż się sam spodziewał. Jak się okazało, Japończycy nie przeprowadzili żadnego ataku, na miejscu brak było śladów walk, nie znaleziono ani jednego ciała, ale też nie odnaleziono ani jednego żywego żołnierza. Sytuacja niesłychanie dziwna z kilku powodów. Dezercja 3 tys. żołnierzy absolutnie nie wchodziła w grę. Wojna chińsko-japońska charakteryzowała się okrucieństwem, a tak silna dywizja nie poddałaby się bez walki, wiedząc, że niewola to prawdopodobna śmierć. Tak duża liczba wojsk wycofać się też nie mogła, gdyż formacje rozmieszczone dalej na pewno by to dostrzegły, a pewne jest, że dywizja strzegąca mostu na pewno się nie cofnęła przez most. Ta chińska zagadka jeszcze dość długo po zdarzeniu była wnikliwie analizowana, gdyż dzięki temu incydentowi Japończycy przekroczyli most bez jednego strzału i z łatwością zdobyli Nankin. Wnikliwe śledztwo przeprowadzone przez rząd chiński już po zakończeniu drugiej wojny światowej, nie doprowadziło do żadnego logicznego wyjaśnienia zagadki. Jedyne co ustalono z całą pewnością to fakt, że nigdy nie odnaleziono ani jednego martwego ciała i nigdy nie widziano, ani jednego żywego żołnierza broniącego mostu w grudniu 1937 r.

Jak się okazuje, historia zna przypadki niewyjaśnionych zaginięć całych wiosek. Władze Kanadyjskie do dziś nie mogą rozwikłać zagadki rozpłynięcia się całej osady Eskimosów, którzy zamieszkiwali teren nad brzegiem jeziora Angikuni w 1930 r. Osadę dość często odwiedzał traper Joe Labelle, który zaprzyjaźnił się z Eskimosami oraz prowadził z nimi mały handel wymienny. Pewnego listopadowego dnia wybrał się do osady po dwutygodniowej nieobecności, spodziewając się jak zwykle zastać bawiące się dzieci na dworze i przyjacielskich przywitań licznych Eskimosów, zaciekawionych, co tym razem Joe miał dla nich do potargowania się. Zamiast tego przywitała go głucha, złowieszcza cisza. Zaniepokojony traper obszedł wszystkie domy, nie znajdując żadnego mieszkańca osady. Tym bardziej poczuł się zaniepokojony, gdy w domach znalazł strzelby i koce Eskimosów, a na wygasłych paleniskach znajdowały się kociołki z zamarzniętym mięsem karibu, co sugerowało, że członkowie plemienia zniknęli w trakcie przygotowywania posiłku, ale jakby nie zdąrzyli go zjeść. Nawet gdyby coś zmusiło Eskimosów do szybkiego opuszczenia osady, to z pewnością zabraliby ze sobą strzelby i koce. Rozpaczliwie zaczął szukać choćby małego śladu wyjaśnienia całej sytuacji. Sprawdził brzeg jeziora, ale gdy odnalazł przycumowane kajaki, zatrwożył się tym bardziej. Wszystko było na swoim miejscu jak zawsze, żadnego śladu paniki, walki z kimkolwiek, brakowało tylko żywego człowieka, a plemię nie było małe, liczyło około 2 tys. Eskimosów. Joe Labelle był doświadczonym traperem polującym na zwierzęta futerkowe i potrafił odnaleźć ślady ucieczki tak ogromnej grupy ludzi. Nic z tego. Nie odnalazł ani jednego śladu świadczącego, że Eskimosi w tak wielkiej grupie zmuszeni byli opuścić osadę. W ogóle żaden ślad nie wskazywał na to, że ktoś opuścił wioskę. Poza tym w osadzie brakowało także psów pociągowych husky, ale brakowało też ich śladów. Traper czym prędzej zawiadomił Kanadyjską Policję Konną, wiedząc, że zdarzyło się coś złego, czego nie potrafił jako doświadczony myśliwy wyjaśnić. Policja natychmiast rozpoczęła poszukiwania na ogromną skalę. Przeszukano jezioro, brzegi i całe tereny wokół osady. Sytuacja stała się tym bardziej dramatyczna i zagadkowa, gdy odnaleziono pod zaspą zamarznięte psy pociągowe. Zarówno Policja, jak i Traper mieli pewność, że Eskimosi, nawet gdyby odeszli, na pewno nie zostawiliby na pastwę losu swoich psów. Druga tajemnicza sprawa, że w takim przypadku odpada opuszczenie osady drogą lądową. Odnalezione martwe psy oraz przycumowane kajaki pogłębiało tajemnicę. Największą zagadką było jednak odkrycie, że groby przodków plemienia były rozkopane i puste. Brakowało zatem nie tylko wszystkich żywych Eskimosów, ale także martwych ciał, a wiedzieć trzeba, że na tych terenach ziemia zamarznięta jest na kamień. Wnikliwe dwa śledztwa, powtórzone poszukiwania na większych terenach nie pozwoliło do dzisiaj wyjaśnić tej zagadki. Nigdy nie odnaleziono ani jednego członka plemienia żywego i nigdy nie odnaleziono żadnego ciała Eskimosa z tej osady. Wysokiej rangi oficer Kanadyjskiej Policji Konnej stwierdził, że nigdy w swej długiej karierze nie spotkał się z podobną sprawą. Stwierdził jednoznacznie, że to wszystko jakby pozbawione było sensu i logiki, a nagłe zniknięcie 2 tys. Eskimosów bez żadnego śladu jest fizycznie niemożliwe. Prędzej czy później coś musiałoby się wyjaśnić. Niestety do dzisiaj na żaden ślad nie natrafiono.

Takich opowieści można przytoczyć mnóstwo. Pomijam tu relacje niewyjaśnionych zaginięć w rejonie Trójkąta Bermudzkiego, gdyż te opisałem w notce Ofiary Trójkąta Bermudzkiego i mają one trochę odmienny charakter. Zastanawia tylko, co z tymi ludźmi się dzieje po zniknięciu? Co sprawia, że nagle znikają bez wieści? Gdzie obecnie są, o ile nadal żyją lub gdzie szukać ich ciał? I w końcu najważniejsze pytanie, czy wszystko wiemy o świecie, w którym żyjemy?

9.11.2018

Zagadka Syriusza Dogonów


Mogłoby wydawać się, że negroidalny lud zamieszkujący Afrykę Zachodnią Dogonowie, nie powinni posiadać żadnej wiedzy oprócz uprawy prosa, co głównie utrzymuje ich przy życiu. Człowiek Zachodu rezerwuje dla siebie całą wiedzę o świecie, uznając się za najbardziej cywilizowanego, a Dogonów zazwyczaj kojarzy z prymitywnym plemieniem. Nic bardziej mylnego. To, co Dogonowie dawno temu wiedzieli na temat Syriusza, nauka Zachodu dopiero odkrywa i zadziwia, skąd afrykański lud posiada taką wiedzę.



Rysunki naskalne Dogonów przedstawiające pradawne postacie
Rysunki naskalne Dogonów Fot/Primecoordinator
Dogonowie to jedno z najbardziej tajemniczych plemion Afryki, zamieszkujący południowo-centralne Mali. Skomplikowana mitologia i fascynujące zwyczaje plemienne od lat interesują etnografów i antropologów. Ich historią interesują się także archeologowie, gdyż jak dotąd nie udało się dokładnie ustalić, skąd pochodzi ten niezwykły lud, który zadziwia zagadkową wiedzą głównie na temat najjaśniejszej gwiazdy Syriusza.





Dogonowie dla współczesnego świata zostali odkryci przez francuskiego etnologa, badacza Czarnego Lądu profesora Marcela Griauel'a, który przez wiele lat zamieszkiwał wśród Dogonów, skrupulatnie badając ich dzieje. Zbierał informacje na temat ich obyczajów, wierzeń, tradycji oraz codziennego życia. Po latach, kiedy plemienna ludność nabrała do profesora zaufania, miejscowi kapłani mieli wyjawić Grauel'owi tajemnicę o swoim pochodzeniu. Kapłani opowiadać mieli wydarzenia z dawnej przeszłości, jednoznacznie wskazując o nieziemskim pochodzeniu plemienia, podkreślając przy tym, że profesor jest pierwszym białym człowiekiem, który doznał zaszczytu poznania sekretu pochodzenia Dogonów.

Na niebie pojawił się czerwony punkt wyglądający jak wirująca wokół własnej osi gwiazda. Zbliżając się, rósł w oczach, stawał się coraz większy i dostrzec można było, jak zionie czerwonymi płomieniami, a wibrujący hałas ogłuszał naszych przodków, gdy ognisty rydwan zaczął opadać na ziemię, podrywając w niebo tumany kurzu. Opadał tak gwałtownie i przerażająco, że w ziemi powstało ogromne wgłębienie.

Tak kapłani opowiadali profesorowi kulisy przybycia na Ziemię przodków Dogonów, wówczas nazywanymi Nommo. W dalszej opowieści Griaule dowiedzieć się miał, że Nommo przybyli z układu Syriusza, który miał być praojczyzną Dogonów, oraz siedzibą najwyższego boga Ammy. Kapłani rozwiązali języki, opowiadając o Syriuszu i jak się okazało, wiedzieli, że Syriusz nie jest samotną gwiazdą, ale wokół niej krąży dodatkowa gwiazda, która nigdy nie jest widoczna gołym okiem, a jeden jej obrót wokół Syriusza odbywa się co 50 lat. Opowiadać mieli także, że krążąca wokół Syriusza gwiazda, choć jest mała i niewidoczna, to jednak jest niesłychanie ciężka, a wokół niej miała krążyć jeszcze jedna, najmniejsza z gwiazd. Syriusz zatem, według legend Dogonów ma być nie układem podwójnym, ale potrójnym z zastrzeżeniem, że najjaśniejsza gwiazda nocnego nieba i jej mały ciężki satelita mają dla nich największe znaczenie, a trzeci obiekt układu stanie się widoczny dopiero wtedy, gdy bogowie z Syriusza znów zstąpią na Ziemię.

Co dziś wiemy o Syriuszu?


Syriusz to najjaśniejsza i jedna z najbliższych gwiazd południowego nieba, położona w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa, oddalona od Słońca o 8,6 roku świetlnego. Niemiecki astronom Friedrich Wilhelm Bessel w 1844 roku doszedł do wniosku, że Syriusz musi posiadać gwiazdę towarzyszącą. Do wniosku takiego doszedł po obserwacjach ruchu własnego Syriusza. Jego przypuszczenia potwierdził amerykański astronom Alvan Graham Clark w roku 1862, odkrywając Syriusza B po serii obserwacji najjaśniejszej gwiazdy w obserwatorium Dearborn na Uniwersytecie Northwestern w Evanston. Na początku XX wieku, astronomowie stwierdzili, że Syriusz B jest białym karłem, który porusza się wokół Syriusza A po eliptycznej orbicie o okresie 50,1 roku. Stwierdzono także, że gęstość materii Syriusza B jest tak wysoka, że 1 cm³ tej materii ma masę 1,7 tony. Czyli potwierdzono to, o czym informowali Dogonowie profesora Griauel'a. To jeszcze nie wszystko, gdyż obserwacje znanego już nam układu podwójnego wykazują zaburzenia orbit Syriusza, co sugeruje, że w skład układu Syriusza A i B może wchodzić trzecia gwiazda lub nieznany nam masywny obiekt. Obserwacje przy użyciu teleskopu Huble'a nie potwierdziły istnienia trzeciej gwiazdy, ale potwierdziło różnice pomiędzy przewidywanymi i zaobserwowanymi orbitami Syriusza A i B. Oznacza to, że istnieje coś, czego jeszcze nie odkryliśmy, a Dogonowie mogli mieć rację co do trzeciego obiektu w układzie Syriusza.

Skąd Dogonowie wiedzieli o układzie Syriusza i skąd wzięły się ich opowieści do złudzenia przypominające lądowanie na Ziemi pojazdu pozaziemskiego?


Sami Dogonowie twierdzą, że wiedzę odziedziczyli od swoich najdawniejszych przodków Tellemów, którzy zamieszkiwali ich ziemie od tysięcy lat, a którzy w XVI wieku nagle znikli bez śladu. Wykopaliska archeologiczne potwierdziły, że ziemie Dogonów były zamieszkałe od co najmniej 500 r. p.n.e. Możemy mieć zatem potwierdzenie istnienia tajemniczego ludu Tellemów, którzy swe siedziby mieszkalne budowali na najbardziej stromych półkach skalnych, co stanowi dodatkową zagadkę — jak się tam dostawali na co dzień?

Jako że nikomu nie udało się uzyskać potwierdzenia tajemnicy od samych Dogonów, najczęściej oskarża się profesora Griauel'a o oszustwo. Pamiętajmy jednak, że profesor miał uzyskać tajemnicze informacje po latach, gdy zdobył zaufanie Dogonów, a ci niechętnie dzielą się swoją wiedzą z obcymi. Dogonowie niechętnie również opuszczają swoje rodzinne strony, mając dość duży dystans do świata zewnętrznego. Mało prawdopodobne zatem, aby wiedzę o Syriuszu uzyskali od kogoś z zewnątrz. Mało prawdopodobne jest także wyjaśnienie, że Dogonowie odziedziczyli wiedzę od rozwiniętych cywilizacji Egiptu czy Mezopotamii, które posiadały obszerną wiedzę astronomiczną i nie tylko, co bardziej szczegółowo opisałem w notce Powrót do przeszłości. Dogonowie od dawien dawna z natury wybierali życie z dala od reszty świat.

Cóż nam pozostaje? Jeśli oszustwo nie wchodzi w grę, musimy uznać, że Dogonowie nie są tak prymitywni, jak myśli świat zachodu. Mają swoją wewnętrzną kulturę i tajemnice, które szanują, a my? Musimy czekać na odkrycie Syriusza C, co ostatecznie potwierdzi, że Dogonowie faktycznie mieli kontakt z istotami pozaziemskimi, i że od nich posiadają tajemną wiedzę o potrójnym układzie Syriusza.

4.11.2018

Dinozaury sprzed tysiącleci


Panowanie dinozaurów na Ziemi zakończyło się około 65 mln lat temu. Do dziś trwają spekulację co do głównej przyczyny wyginięcia ogromnych gadów. Faktem jest, że dinozaury nagle znikły z Ziemi wiele milionów lat temu i nikt nie ma prawa temu zaprzeczyć. Co jednak, jeśli okaże się, że dinozaury żyły jeszcze tysiące, a nie miliony lat temu?


Szkielet Akrokantozaura
Akrokantozaur Fot/Famille Wielosz-Caron
Herezja. Co nauka przypieczętowała, nikomu pieczęci nie wolno zrywać. Choćby nawet znalazły się dowody, należy je zniszczyć, a jeśli się nie da, wyśmiać lub zniszczyć heretyka.

Światowej sławy profesor paleontologii Edgar Dacqué u szczytu swej świetlanej kariery, opublikował książkę Urwelt, Sage und Menschheit (Pierwotny świat, legenda i ludzkość), w której opisał możliwość współistnienia ludzi i dinozaurów. Praca budziła kontrowersje i oburzała świat nauki. Ogólnie twierdzenie, że ludzie i dinozaury żyli w tym samym okresie, było nie do przyjęcia. Choć Dacqué był także cenionym filozofem to do tematu współistnienia ludzi i dinozaurów podchodził z czysto naukowego punktu widzenia, a swoją teorię podtrzymywał i umacniał. Skutkiem tej herezji w świecie nauki stracił katedrę i został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Co nauka zapieczętowała, tego zrywać nikomu nie wolno.

Ale czy są dowody na to, że człowiek nie mógł współistnieć razem z dinozaurami? Czy są dowody na to, że dinozaury całkowicie wyginęły 65 000 000 lat temu?

Akrokantozaur (Acrocanthosaurus) żył na obecnych terenach Ameryki Północnej w połowie okresu kredowego, około 125–100 milionów lat temu. Był jednym z największych teropodów, osiągając do 12 metrów długości przy masie dochodzącej do 6 ton. Odnalezione szczątki Akrokantozaura przy rzece Paluxy w Teksasie, zostały poddane skrupulatnym badaniom przez amerykańskich naukowców pod kierownictwem H.R. Millera. Te same szczątki badały dwie niezależne ekipy naukowców, ale o tym, dlaczego, będzie mowa poniżej. Jako że badano szczątki prehistorycznego jaszczura, rzecz jasna uczeni musieli przyłożyć wielką wagę do ustalenia wieku pochodzenia skamieniałych kości. Ekipa H.R. Millera posłużyła się metodą węgla 14C (datowanie izotopowe) oraz przeprowadziła pomiary spektroskopem masowym. Wyniki wprawiły ekipę naukowców w szok. Wiek skamieniałych kości oszacowano na 36 000 - 32 000 lat. Wiek próbki obliczony na podstawie rozkładu izotopu promieniotwórczego nie jest dokładny, dlatego że zawartość atmosferycznego 14C nie była stała, lecz zmieniała się w wyniku zmian aktywności słonecznej. Jednakże według oficjalnej wersji Akrokantozaur żył na Ziemi około 125 - 100 milionów lat temu i takich mniej więcej wyników się spodziewano, a metoda 14C nie jest aż na tyle niedokładna, chociaż ogólnie wiadomo, że im starszy badany obiekt, tym pomiar może być mniej dokładny. Badania wykonane spektrometrią mas, techniką analityczną zaliczaną do metod spektroskopowych, której podstawą jest pomiar stosunku masy do ładunku elektrycznego danego jonu, potwierdziła przedział 36 000 - 32 000 lat. Powstaje dylemat wielkiego kalibru. Co przyjąć za fakt? Czy możliwe, aby dinozaur żył jeszcze 30 000 lat temu? Wszakże powinien zniknąć z powierzchni ziemi 100 milionów lat temu.

Pomiary powtórzyła druga niezależna ekipa naukowców, mając pewność, że poprzednie pomiary były błędne. Nic z tego. Ostatecznie ustalono, że kości liczą 23 700 - 25 750 lat. Dwie ekipy naukowców, dwie serie pomiarów i jeden wielki szok naukowców. Akurat ten konkretny Akrokantozaur, do którego należały badane kości, musiał żyć stosunkowo całkiem niedawno. Sprawa została opisana w Factum 2/1993, gdzie naukowcy biorący udział w badaniach szczątków wypowiadali się dość znacznie, ale darmo szukać rozgłosu tej sprawie. Wszak to naukowa herezja, a co nauka zapieczętowała, nikomu pieczęci zrywać nie wolno. Nie mówiąc już o tym, że gdyby niedawny żywot dinozaura przyjąć za fakt, zagrożona jest nietykalna teoria ewolucji, a historię trzeba by pisać na nowo. Noble rozdane i nikomu nie wolno nic zmieniać, nawet kosztem prawdy.

Ale czy wszystko da się zatuszować?

Padlina wyłowiona przez japoński kuter
Fot/paleo.cc
W 1977 r. załoga japońskiego kutra Zuyio-maru wyłowiła w okolicach Christchurch (Nowa Zelandia) tajemniczą padlinę, która żywo przypominała plezjozaura. Stwór posiadał długą szyję, wielkie płetwy i masywny ogon. Z powodu nieprzyjemnych skutków rozkładu ciała kapitan kutra nie zdecydował się zabrać go do kraju. Zabrano próbki ciała i odcięte płetwy. W Japonii przebadali je prof. Shikama z Krajowego Uniwersytetu w Jokohamie oraz dr Yasuda z Tokijskiego Uniwersytetu Morskiego, którzy orzekli, że należałą one do nieznanego nauce stworzenia, być może plezjozaura.






Padlina wyrzucona na brzeg w Nowej Zelandii w 2013 r.
Fot/YouTube
W 2013 r. na plaży wybrzeża Nowej Zelandii odnaleziono wyrzucone przez morze ciało stwora nieznanego gatunku. Drapieżnik miał około 9 metrów długości, a ze szczęki wystawały wielkie i ostre kły. Celem uspokojenia opinii publicznej, biolodzy morscy podali do wiadomości, że ciało należy do... orki. Pieczęci zrywać nie wolno.

Doniesień o niezidentyfikowanych, nieznanych nauce ciałach wyrzucanych przez morze jest mnóstwo. Nie wszystko da się zatuszować, a uczeni niechętnie przyznają, że niewiele wiedzą o życiu w oceanach. Niezbadane jest życie na lądzie w miejscach trudno dostępnych dla człowieka, jak lasy równikowe czy wysokogórskie rejony Himalajów, a nawet na Syberii, a co mówić o niedostępnych głębinach morskich. Od czasu do czasu dowiadujemy się o dziwnych stworach nieznanych nauce. Skąd one się biorą i dlaczego tak mało o nich wiemy? Być może to zmutowane stwory pradawnych cywilizacji, które były tak rozwinięte, że zabawy genetyczne nie były im obce.